Nigdy się nie skarżył. O nabożeństwie do Miłosierdzia Bożego, wielkiej pokorze i cierpieniu ks. Michała Sopoćki opowiada s. Bogdana Łasocha, misjonarka Świętej Rodziny.
O. Sebastian Wiśniewski, oblat Maryi Niepokalanej: Towarzyszyła Siostra bł. Michałowi Sopoćce, spowiednikowi św. Siostry Faustyny, w jego ostatnim roku życia. Jak Siostra wspomina ks. Sopoćkę?
S. Bogdana Łasocha: W 1974 r. zostałam skierowana przez matkę generalną do domu zakonnego przy ul. Poleskiej w Białymstoku. Miałam opiekować się ks. Michałem Sopoćką, który był wtedy kapelanem naszej kaplicy i mieszkał w naszym domu. Miał już 86 lat i był bardzo schorowany. Warunki były u nas bardzo skromne. Przełożona oddała swój pokój księdzu kapelanowi i mieszkała razem ze mną w pokoju obok. Miała ze mną jedno wielkie utrapienie, bo ciągle ćwiczyłam grę na pianinie. Ksiądz Sopoćko też na pewno mnie słyszał, bo mieszkał za ścianą. Musiałam w tym czasie ćwiczyć i zdawać kolejne egzaminy w Warszawie, a poza tym miałam opiekować się ks. Sopoćką.
Czy ks. Sopoćko dał się Siostrze poznać jako szczególny czciciel Miłosierdzia Bożego?
Przypominam sobie, że zawsze podczas kazań ks. Sopoćko nawiązywał do Miłosierdzia Bożego. Pamiętam, że w niedzielę po Wielkanocy – która według Dzienniczka św. Siostry Faustyny miała być Niedzielą Miłosierdzia, a kult Bożego Miłosierdzia był ciągle wstrzymywany – ks. Sopoćko, mówiąc o Miłosierdziu Bożym podczas Mszy św. rozpłakał się. Nie dokończył tego kazania… Pamiętam też, że kiedy, jako uczennica Studium Muzycznego, wyjeżdżałam na zajęcia czy egzaminy, prosiłam go o modlitwę. Błogosławił mnie i mówił, żebym się modliła do Miłosierdzia Bożego, a kiedy wracałam, to zawsze pytał mnie, jak było, jak mi poszło…
W 1959 r. kult Miłosierdzia Bożego został wstrzymany przez Stolicę Apostolską. To musiało być wyjątkowo trudne dla ks. Sopoćki…
Prymas Stefan Wyszyński wrócił z Rzymu i chciał przekazać decyzję Kongregacji Świętego Oficjum ks. Sopoćce, który przyjął ją bardzo spokojnie. Później jednemu z zaprzyjaźnionych księży opowiedział: „Upokorzyłem się przed księdzem prymasem i powiedziałem: «Księże prymasie, proszę mi zadać pokutę za tyle zamieszania przeze mnie»”. Był bardzo pokorny… Kiedy rozmowa się kończyła, to prymas dodał mu otuchy i powiedział: „Życzę zwycięstwa, jeśli to będzie wolą Bożą, żeby wypłynęło to nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego”. Gdy wrócił od prymasa, to szybko pozbierał wszystkie obrazki z modlitwą do Miłosierdzia Bożego z kaplicy, przyniósł je do pokoju i powiedział: „Jest to dla mnie ból, ale jestem posłuszny Kościołowi”, a następnie włożył je do biurka.
Wiemy, że stanowisko Rzymu w tej sprawie zmieniło się dopiero 3 lata po śmierci ks. Sopoćki. On jednak – chociaż sam był przekonany co do teologicznych podstaw kultu – przyjął ostrożność Stolicy Apostolskiej, jak Siostra wspomniała, ze spokojem. Czy wobec tego można powiedzieć, że ks. Sopoćko bardzo dużo od siebie wymagał? Czy był bardzo zasadniczy?
To był naprawdę konkretny człowiek, wykształcony, jako jedyny w Białymstoku miał habilitację. W seminarium wykładał homiletykę i katechetykę. Był człowiekiem mocno stąpającym po ziemi. Poza tym to był bardzo rozmodlony kapłan. U niego było: „Tak, tak; nie, nie”. Nie było w ogóle niepotrzebnych słów. Kiedy go poznałam, był już bardzo zbolały i wychudzony. Myślę, że bolało go wszystko, przyjmował dużo lekarstw, ale nigdy się nie skarżył. Nigdy nie słyszałam, żeby się nad sobą użalał, heroicznie znosił cierpienie. Był bardzo umartwiony, taki człowiek dawnej ascezy. Ograniczał swoje potrzeby do minimum. Gdy kupiłyśmy mu buty, to on je komuś oddał, a sam chodził w starych kamaszach. W tych butach został też pochowany. Żył bardzo ubogo. Jeśli miał jakieś oszczędności, to oddawał je na założone przez siebie Zgromadzenie Sióstr Jezusa Miłosiernego. Siostry budowały wtedy dom generalny i on wszystko im oddawał. W swoim pokoju nie miał nawet nic do jedzenia. Wystarczały mu posiłki, które dostawał od sióstr. Czasami proponowałam mu herbatę, bo przyjmował tyle lekarstw, ale on za wszystko dziękował. Nie chciał niczego więcej. To był naprawdę zapracowany człowiek. Codziennie wstawał o czwartej rano. Przed Mszą św. spowiadał, a po niej zostawał jeszcze długo na dziękczynieniu. Po śniadaniu pisał na maszynie i dużo czytał, a miał już 86 lat.
Siostra towarzyszyła ks. Sopoćce również w ostatnich jego godzinach…
Tak. Pamiętam, że 11 lutego 1975 r. ks. Sopoćko, idąc na Mszę św., zasłabł. Zaprowadzono go do pokoju, a siostry wezwały lekarza, który powiedział, że to już jest początek agonii. Powiadomiłyśmy Kurię Diecezjalną i wtedy przyszło dwóch księży, którzy udzielili ks. Sopoćce sakramentu namaszczenia. Ksiądz Sopoćko bardzo cierpiał. Czuwałyśmy przy nim przez 3 czy 4 dni i noce. W pokoju u księdza była na szafie walizka. Ksiądz Sopoćko spojrzał na mnie i po chwili na tę walizkę. Zapytałam, czy ją podać. Odpowiedział, że tak, więc chwyciłam tę walizkę i ją otworzyłam, a tam była alba i fioletowy ornat. Przygotował sobie wcześniej na pogrzeb… W ostatnich dniach życia ks. Sopoćko wyraźnie przeżywał walkę duchową. On – zazwyczaj delikatny, spokojny, bardzo taktowny – sprawiał wrażenie, jakby walczył z jakimś niewidzialnym wrogiem. Jeden z kapłanów udzielił mu absolucji i odprawił Mszę św. o szczęśliwą śmierć, a my klęczałyśmy przy ks. Sopoćce i odmawiałyśmy chwalebną część Różańca. Gdy skończyłyśmy ostatnią tajemnicę – była to godz. 19.55 – ks. Sopoćko oddał ducha Panu. Był to dzień 15 lutego 1975 r.
S. Bogdana Łasocha
Należy do Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Świętej Rodziny. Opiekowała się schorowanym bł. ks. Michałem Sopoćką do jego śmierci w 1975 r. Obecnie mieszka w klasztorze przy sanktuarium bł. Bolesławy Lament w Białymstoku.
Świadectwo Rafała Dudzińskiego – męża i ojca czworga dzieci, członka Wspólnoty Bożego Ojcostwa, wojownika Maryi:
Rok 2001 był przełomowy w moim życiu duchowym. Otrzymałem łaskę „nawrócenia”, wszystko nabrało nowego sensu i znaczenia. Pamiętam jak dziś rozmowę z siostrą zakonną, której tłumaczyłem, że księża powinni „to i tamto” zmienić w swoim życiu. Była to bardzo mądra osoba, która nie tłumaczyła mi wiele, tylko powiedziała: „Rafał, to nie ten kierunek, ty potrzebujesz rekolekcji, czyli spotkania z Bogiem Miłosiernym”. Zaproponowała mi rekolekcje u salwatorianów w Krakowie. Zanim jednak na nie dotarłem, zawitałem do Łagiewnik, ponieważ jako pokutę podczas spowiedzi dostałem do odmówienia Koronkę do Miłosierdzia Bożego. To miejsce, ta modlitwa, tak prosta i tak głęboka, poruszyły moje serce. Pamiętam do dziś prośbę, a raczej modlitwę, którą wówczas napisałem: „Dziękuję za wszystko i proszę o wszystko”. W dzieciństwie nie miałem kochającej się rodziny, ale podziękowałem za wszystko, jakby to, co złe, nie mogło przysłonić dobra, którego tak wiele doświadczyłem w moim życiu. Było to dla mnie jak nowe życie, wróciłem inny. Nie osądzałem księży, wybaczyłem rodzicom, odnowiłem relacje ze znajomymi, miałem inne serce, zagościło w nim miłosierdzie. W czasie rekolekcji wyspowiadałem się ze wszystkiego, dosłownie ze wszystkiego. W sercu miałem przekonanie, że Bóg o tym wszystkim wiedział, o całym moim życiu po ciemnej stronie i jednocześnie poczułem Jego ogromną miłość, która jest większa niż mój grzech. Zrozumiałem, że skoro jestem kochany, to też chcę się nauczyć kochać. Od tamtego momentu minęło 20 lat, w moim życiu wiele się zmieniło. Mam szczęśliwą rodzinę, czworo dzieci, mamy dom, który wyremontowaliśmy, byłem na Światowych Letnich Igrzyskach Olimpiad Specjalnych w Los Angeles jako trener Reprezentacji Polski w Bowlingu, ponieważ na co dzień pracuję z dziećmi i młodzieżą z niepełnosprawnością intelektualną. A to, co najważniejsze, mam do dziś – doświadczenie bezwarunkowej miłości Boga Ojca i wolne serce. Serce bez uzależnień, które zabijały we mnie radość życia i poczucie mojej wartości.