Zapraszamy do lektury dzieła “Życie silniejsze niż śmierć. O nadziei chrześcijańskiej” autorstwa Gisberta Greshake’a.
Rozdział czwarty
OCZYSZCZENIE PO ŚMIERCI – RADOSNA NOWINA O „OGNIU OCZYSZCZAJĄCYM”
Podstawę, również biblijną, prawdy o tak zwanym ogniu oczyszczającym, stanowi i tutaj „ekstrapolacja” na sytuację po śmierci stanu rzeczy doświadczanego w zaczątkach już obecnie. W sposób istotny doświadczeniu Boga przez człowieka towarzyszy coś, co emanuje w Piśmie Świętym z wielu obrazów i scen, i czego od tamtych czasów doświadczyło i zrozumiało wielu świętych i wielkich ludzi wiary, a mianowicie, że spotkanie człowieka z Bogiem to „straszna rzecz”. „Straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga żyjącego” mówi List do Hebrajczyków (Hbr 10,31). Kiedy człowieka ogarnia chwała i zbawienie Boże, człowiek staje się świadomy własnej ułomności, doświadcza swej niezdolności znalezienia pewnego oparcia w samym sobie; zaczyna widzieć swą niegodność, swą ciemność, swą grzeszność w zawstydzających rozmiarach. Doświadcza, że nie może stać przed Bogiem i że się przed Nim nie ostoi (por. np. Iz 6,5 i nast.; Ez 1,28b). W ten sposób przykłady wierzących pokazują, że częścią doświadczenia Boga jest sytuacja, w której człowiek stoi przed Bogiem jak przed „trawiącym ogniem”, przed ogniem, który przenika, prześwietla, sądzi, kwestionuje, rzuca na ziemię, ale też oczyszcza i zbawia.
To biblijne doświadczenie Boga ulega poprzez wiarę w ogień oczyszczający jakoby „przedłużeniu” na spotkanie z Bogiem w śmierci. Albowiem to, co odnosi się obecnie na ziemi do doświadczenia Boga w ciemnościach wiary, tym bardziej odnosić się będzie do tego, co wydarzy się po śmierci między Bogiem a człowiekiem. Kiedy spotkamy Boga, na wskroś uświadomimy sobie w Jego świetle, aż po ostatnią tkankę wnętrzności, własny brak świętości i grzeszną ułomność. Nawet, jeśli staniemy przed Bogiem jako ludzie wiary, nadziei i miłości, którym dawno już odpuszczono wszelką winę, poznamy, że z tego tylko powodu bynajmniej nie wszystko jest już „w porządku”. Wcześniejsze skostnienia, skorupy i pozostałości naszej inercji, obojętności i winy nie znikną tak po prostu. Poprzez winę i grzech, niedbałość i błędy zatrzymaliśmy się w dojrzewaniu, nie staliśmy się tym, kim mieliśmy się stać i mogliśmy być. Dlatego każdy człowiek musi w każdym momencie wyznawać, że został za sobą samym w tyle i że z trudem musi się znowu dogonić. To jednak, czego doświadczamy już obecnie w zaczątkach, będzie miało miejsce tym bardziej w spotkaniu z Bogiem w śmierci. W świetle Ducha Świętego staniemy jako ci, którzy nie podołali swemu powołaniu, by stać się ludźmi wspólnotowymi i zdolnymi do wspólnoty. Dlatego będziemy musieli wołać w obliczu świętości Boga tak jak krzyczeli już sprawiedliwi Starego Testamentu: „Biada mi, jestem człowiekiem grzesznym”. ,
Oczyszczenia potrzeba pod innym jeszcze względem: Każdy z nas popełnia w życiu – świadomie bądź nieświadomie – czyny złe, niedobre i „bez-czyny” (to znaczy czyny, do których byliśmy wezwani, ale których poniechaliśmy), które w najgłębszej mierze dotyczą także innych ludzi, nadając ich życiu niedobry kierunek, sprawiając im cierpienie, zatruwając im życie albo je nawet niszcząc. Kiedy staniemy po śmierci w świetle Bożym, jasno i wyraźnie zobaczymy te negatywne ślady, które pozostawiło nasze życie (i nadal pozostawia). I jakże wtedy nie mielibyśmy cierpieć z tego powodu, że życie nasze pozostawiło tak bolesne ślady, może nawet całe rozryte, martwe pola, które przestały przynosić owoc! Będziemy cierpieć z powodu za małej miłości, z powodu odmowy miłości, z powodu nienawiści i błędów w zachowaniu, będziemy dźwigać gorzkie brzemię, że ludzie stali się ofiarami naszych czynów i bez-czynów. I w ten sposób przejmie nas głęboki ból żalu, przenikając do dna egzystencji.
Dlatego spotkanie z Bogiem w śmierci to trawiący ogień. To ono jest „ogniem oczyszczającym”, ponieważ sam Bóg to trawiący, oczyszczający ogień. Nie trzeba odwoływać się do własnego miejsca albo tym bardziej do własnego czasu czy też do własnej sprawy, aby uchwycić, o co tutaj chodzi. To, czego naucza Kościół i nauczał od zarania, da się zrozumieć bowiem jako moment spotkania z Bogiem w śmierci. Dlatego też należałoby z całych sił unikać wyrażenia „ogień oczyszczający” i zamiast tego mówić o oczyszczeniu, pojednaniu, o zbawieniu i dojrzeniu po śmierci. Przede wszystkim zaś trzeba jasno powiedzieć, że „ogień oczyszczający” nie jest – jak to się często przedstawia w pobożności ludowej – rodzajem „piekiełka”, „piekła na czas ograniczony”, wraz z towarzyszącymi temu okropnymi wyobrażeniami „biednych” duszyczek, bólu i mąk. Czyściec to nie takie pół-piekło, lecz moment spotkania z Bogiem, spotkania człowieka niegotowego, niedojrzałego w miłości, a nawet może nienawidzącego miłości, ze świętym, nieskończenie wzniosłym Bogiem, spotkania w najgłębszej mierze zawstydzającego, bolesnego i z tego powodu oczyszczającego.
Całość można wyjaśnić również w ten sposób: Nasze życie w czasie ziemskim ma ostatecznie jeden cel, przygotować nas do ostatecznego przyjścia Boga do nas, do przyjęcia Bożego Życia Trójcy. W tym celu musimy – mówiąc obrazowo – za życia ziemskiego stać się „naczyniem”, odrzucając nasz pierwotny narcyzm i egoizm i dojrzewając ku „komunialnemu” człowiekowi. Tylko takie „naczynie” może zostać „napełnione” przez Boga Jego życiem i Jego miłością. O przygotowanie naczynia – o to chodzi w danym nam czasie. Co będzie jednak, jeżeli nasze naczynie nie będzie dostatecznie pojemne, dostatecznie otwarte, dostatecznie szerokie? Tak zwana nauka o czyśćcu udziela na to odpowiedzi. Jeżeli naczynie, którym mam się stać, jest za wąskie, za mało otwarte, Bóg swą miłością tworzy sobie do mnie dostęp. Bolesny to dostęp: Jego miłość mnie wypala, Jego miłość burzy me zastrzeżenia, przeszkody, skorupy, niezdolności, by żyć „komunialnie”, wspólnotowo, z Bogiem i z innymi ludźmi. Nie, żeby Bóg chciał sprawiać mi ból. Może to być jednak elementem miłości, że musi zadać cierpienie, ażeby człowiek cierpieniem doświadczony zyskał jednak prawdziwe, dobre, rzeczywiste życie. Tak zdarza się w niektórych sytuacjach naszego obecnego życia, i nie inaczej jest też w życiu Boga i człowieka. Oczyszczenie po śmierci oznacza więc: Boże życie, Boża miłość nas wypala – jeśli to konieczne, czyniąc z nas „naczynie”, żebyśmy mogli przyjąć Jego dary, Jego samego, Jego Boskie Życie Trójcy.
Dlatego przekaz o czyśćcu to na wskroś „Dobra Nowina”. Mówi nam ona: Bóg osiąga swój cel. Bóg nas oczyszcza, Bóg nas wypala, ale dociera do celu i dlatego my też dotrzemy do celu. Dlatego na naukę o czyśćcu, względnie o oczyszczeniu po śmierci, powinno w dużo większym stopniu padać światło wielkanocnej radości. Czyściec trzeba głosić jako Dobrą Nowinę, nie jako mroczną perspektywę, nie w skojarzeniu z tymi wszystkimi okropnymi obrazami tak zwanej „pobożności ludowej” i jej wyobrażeniami na temat biednych duszyczek. Czyściec daje nam nadzieję, że tam, gdzie nasze ziemskie życie było takie połowiczne, takie niedoskonałe, może nawet nieudane i chybione, Bóg mimo tego podejmie ów może całkiem niepokaźny – plon naszej ziemskiej egzystencji, aby przerobić nas na naczynie, które będzie mógł napełnić swym życiem.
Zapewne, nawet jeżeli będziemy mogli wtedy mieć udział w błogosławionym życiu Boga, oczyszczające cierpienie związane z tym, co wyrządziliśmy sobie, przede wszystkim jednak zaś innym, naszym „ofiarom”, nie ustanie całkowicie, nim Bóg na końcu czasów nie stanie się „wszystkim we wszystkich”, nim nie będzie wyeliminowane całe cierpienie świata, nie zostanie usunięta wszelka wrogość, a uniwersalne pojednanie sprawców i ofiar nie stanie się rzeczywistością. Wprawdzie zaraz po śmierci doświadczymy już szczęścia wspólnoty z Bogiem, ale „szczęście” to będzie na pewno dopiero wtedy całkowicie autentyczne i bezwarunkowe, kiedy wszyscy osiągną swe ostateczne przeznaczenie, kompletny błogostan, wspólnotę uświęconych w życiu wspólnotowego Boga, wolną od wszelkiego cierpienia, całkowicie przepełnioną szczęściem. Do tego momentu u większości – bez ujmy dla już uzyskanego zbawienia – proces oczyszczania, zbawiania i dojrzewania będzie najprawdopodobniej przebiegał dalej. Tak widzieli to już wcześni greccy ojcowie Kościoła, takie przekonanie reprezentowane jest po dziś dzień w Kościołach prawosławnych. Osiągnięcie pełni to proces, który dopiero na końcu dziejów świata zakończy się ostatecznie. Dlatego sens ma również modlitwa za zmarłych.
Modlitwa za zmarłych daje wyraz przede wszystkim temu, że ten, kto umiera, nie zostaje pozbawiony solidarności wierzących, która wyraża się w modlitwie.
Ponieważ Chrystus pokonał dzielący mur śmierci, na granicy śmierci nie kończy się bynajmniej solidarność wszystkich na wspólnej drodze zbawienia (Gerhard Ludwig Muller).
Kiedy zmarły, kiedy my wszyscy spotkamy kiedyś Boga, spotkamy Go niejako wyizolowane jednostki, lecz jako członki Kościoła, jako bracia i siostry Chrystusa. Modlitwa za zmarłych traktuje tę rzeczywistość poważnie. Zapleczem człowieka, który umierając, spotyka Boga, jest modlitwa wstawiennicza Kościoła, która go podtrzymuje, gdy on sam nie jest już w stanie dać sobie oparcia. Modlitwa, która zapewnia go, że nie zostanie zaprzepaszczony przed Bogiem, ponieważ Jezus zrobił wystarczająco dużo dla nas wszystkich i pragnie każdego przyjąć do wspólnoty Bożej. Modlitwa wstawiennicza Kościoła przypomina Bogu – jeśli można raz wyrazić to tak po ludzku – że jest On „Bogiem ludzi”, Bogiem, który nie oszczędził swego Syna, aby nas wszystkich zbawić. Przypomina Bogu o tym, że nie chcemy się sami ocalić bez całej reszty, że my mocno trzymamy innych, a inni mocno trzymają nas. Modlitwa wstawiennicza za zmarłych stanowi dlatego kształt, więcej, proklamację miłości.
Dlatego modlitwę zastąpić mogą inne manifestacje miłości. (Tutaj byłoby odpowiednie miejsce, by pomówić o czymś takim jak „odpust” za zmarłych, przy czym trzeba zdać sobie sprawę, że chyba nie ma innej formy pobożności Kościoła katolickiego bardziej opacznie rozumianej i de facto narażonej na nadużycia niż ta). Jeżeli pojmuje się modlitwę za zmarłych jako manifestację miłości i solidarności przed Bogiem, to również merytoryczna różnica między katolickim a ewangelickim rozumieniem wiary przestaje być tak duża, jak to się czasami sądzi. Wprawdzie chrześcijanie zreformowani nie znają dosłownej modlitwy za zmarłych, ale „miejsce naszej modlitwy zajmuje u nich żywa nadzieja, że zmarły jest u Boga” zauważa słusznie Katechizm holenderski.
Spotkanie Boga z człowiekiem w śmierci, sąd, nie jest zatem wydarzeniem prywatnym, lecz zdarzeniem w Kościele, w przestrzeni Ciała Chrystusa, wspieranym przez wstawiennictwo wiernych na ziemi i świętych w niebie. Jest to wydarzenie, które manifestuje się w modlitwie i w nadziei. Solidarność modlitwy za zmarłych byłaby wszakże nieprawdziwa i nieskuteczna, gdyby zaczynała się dopiero po śmierci zmarłego, pełniąc w pewnym sensie „funkcję rozgrzeszającą”, funkcję przeprosin za brak miłości za życia w wyniku zaniedbania bądź odmowy. Wspólnota modlitwy za zmarłych jest prawdziwa jedynie jako konsekwencja przeżywanej obecnie wspólnoty i solidarności w wierze, miłości i wspólnej nadziei.
Niektórym chrześcijanom nasuwa się pytanie: Jak długo powinno się modlić za zmarłych? Jeżeli rozumie się osiągnięcie pełni jako „proces”, tak jak przedstawiliśmy to powyżej, pytanie to przestaje być naglące. Postrzegając pełnię jako proces, zawsze można modlić się za zmarłego: „Boże, wprowadź go (ją) jeszcze głębiej do pełni Twego Bożego Życia!”. Wątpliwości natomiast nasuwa rozpowszechniona u wielu katolików praktyka modlenia się przez całe życie za określonych zmarłych w – często milczącym – założeniu, że oni tego „potrzebują”, bo w innym wypadku zostaliby wyłączeni z chwały nieba. Zamiast za zmarłych, należałoby się lepiej modlić do zmarłych, ufając łasce Bożej, odnoszącej w przypadku naszych zmarłych zwycięstwo.
Modlitwa za określonych zmarłych ma miejsce przede wszystkim w związku z różnorakimi rytuałami pogrzebowymi i szczególnym okresem pamięci („okresem żałoby”). Natomiast modlitwa ze zmarłymi i do zmarłych, to znaczy z braćmi i siostrami oraz do braci i sióstr, którzy żyją u Boga i na wspólnotę z którymi mamy nadzieję, powinna dużo bardziej niż to ma miejsce określać chrześcijańską praktykę wiary. Tym bardziej w społeczeństwie, które zmarłych stawia poza nawias i świadomie o nich zapomina. Albowiem zapominając o zmarłych – pisze Joahnn Baptist Metz – „w końcu również dla żyjących będziemy mieć jedynie banalne obietnice”. Świadome życie ze zmarłymi zwraca natomiast spojrzenie nadziei ku tym, którzy dotarli już do celu i tam na nas czekają…
A teraz, po tych rozważaniach, wróćmy raz jeszcze do tematu sądu. Czy zatem tak zwany czyściec to dokładnie to samo co sąd? Tak i nie! „Czyściec” (oczyszczenie po śmierci) i to, co nazywa się „sądem szczegółowym” są faktycznie tym samym. „Sąd szczegółowy” nie wyczerpuje jednak jeszcze całkowicie sądu (tak samo jak „zmartwychwstanie w śmierci” nie wyczerpuje całej rzeczywistości zmartwychwstania). Ułaskawiająca sprawiedliwość Boga osiąga cel po śmierci wobec każdej jednostki i jej indywidualnej historii. Jednak ludzkość to więcej niż suma pojedynczych ludzi, a „ciało Chrystusa” to więcej niż suma pojedynczych chrześcijan. Dlatego sprawiedliwość Boża może zwyciężyć całkowicie dopiero wtedy, kiedy skończy się świat („koniec świata albo historii”) i cała ludzkość i jej historia będzie oczyszczona przez Boga i pojednana z Nim i między sobą. Jeśli patrzymy w ten sposób, „Sąd Boży” to rzeczywistość wydarzająca się w pewnym sensie równolegle do trwającej nadal historii, aż do momentu zakończenia na „Sądzie Ostatecznym”, podczas którego w sposób uniwersalny zapanuje jednająca miłość Boża i Jego łaska.
„W sposób uniwersalny”? Czy nie ma możliwości całkowitego fiaska życia ludzkiego, bądź to dlatego, że ktoś doprowadził swe życie do całkowitej perwersji, bądź to dlatego, że ktoś na sądzie jako „sprawca” nie żałuje albo jako „ofiara” odmawia pojednania? Czy dlatego nie musimy liczyć się również z nieodwołalnym piekłem?