Gisbert Greshake “Życie silniejsze niż śmierć. O nadziei chrześcijańskiej” cz. XX

Zapraszamy do lektury dzieła “Życie silniejsze niż śmierć. O nadziei chrześcijańskiej” autorstwa Gisberta Greshake’a.

 

Rozdział czwarty
OCZYSZCZENIE PO ŚMIERCI – RADOSNA NOWINA O „OGNIU OCZYSZCZAJĄCYM”

 

Podstawę, również biblijną, prawdy o tak zwanym ogniu oczysz­czającym, stanowi i tutaj „ekstrapolacja” na sytuację po śmierci stanu rzeczy doświadczanego w zaczątkach już obecnie. W sposób istotny doświadczeniu Boga przez człowieka towarzyszy coś, co ema­nuje w Piśmie Świętym z wielu obrazów i scen, i czego od tamtych czasów doświadczyło i zrozumiało wielu świętych i wielkich ludzi wiary, a mianowicie, że spotkanie człowieka z Bogiem to „straszna rzecz”. „Straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga żyjącego” mówi List do Hebrajczyków (Hbr 10,31). Kiedy człowieka ogarnia chwała i zbawienie Boże, człowiek staje się świadomy własnej ułomności, doświadcza swej niezdolności znalezienia pewnego oparcia w sa­mym sobie; zaczyna widzieć swą niegodność, swą ciemność, swą grzeszność w zawstydzających rozmiarach. Doświadcza, że nie może stać przed Bogiem i że się przed Nim nie ostoi (por. np. Iz 6,5 i nast.; Ez 1,28b). W ten sposób przykłady wierzących pokazują, że częścią doświadczenia Boga jest sytuacja, w której człowiek stoi przed Bogiem jak przed „trawiącym ogniem”, przed ogniem, który przenika, prześwietla, sądzi, kwestionuje, rzuca na ziemię, ale też oczyszcza i zbawia.

To biblijne doświadczenie Boga ulega poprzez wiarę w ogień oczyszczający jakoby „przedłużeniu” na spotkanie z Bogiem w śmierci. Albowiem to, co odnosi się obecnie na ziemi do doświadczenia Boga w ciemnościach wiary, tym bardziej odnosić się będzie do tego, co wydarzy się po śmierci między Bogiem a człowiekiem. Kie­dy spotkamy Boga, na wskroś uświadomimy sobie w Jego świetle, aż po ostatnią tkankę wnętrzności, własny brak świętości i grzesz­ną ułomność. Nawet, jeśli staniemy przed Bogiem jako ludzie wia­ry, nadziei i miłości, którym dawno już odpuszczono wszelką winę, poznamy, że z tego tylko powodu bynajmniej nie wszystko jest już „w porządku”. Wcześniejsze skostnienia, skorupy i pozostałości na­szej inercji, obojętności i winy nie znikną tak po prostu. Poprzez winę i grzech, niedbałość i błędy zatrzymaliśmy się w dojrzewaniu, nie staliśmy się tym, kim mieliśmy się stać i mogliśmy być. Dlatego każdy człowiek musi w każdym momencie wyznawać, że zo­stał za sobą samym w tyle i że z trudem musi się znowu dogonić. To jednak, czego doświadczamy już obecnie w zaczątkach, będzie mia­ło miejsce tym bardziej w spotkaniu z Bogiem w śmierci. W świetle Ducha Świętego staniemy jako ci, którzy nie podołali swemu powo­łaniu, by stać się ludźmi wspólnotowymi i zdolnymi do wspólnoty. Dlatego będziemy musieli wołać w obliczu świętości Boga tak jak krzyczeli już sprawiedliwi Starego Testamentu: „Biada mi, jestem człowiekiem grzesznym”.                                           ,

Oczyszczenia potrzeba pod innym jeszcze względem: Każdy z nas popełnia w życiu – świadomie bądź nieświadomie – czyny złe, niedobre i „bez-czyny” (to znaczy czyny, do których byliśmy wezwani, ale których poniechaliśmy), które w najgłębszej mierze dotyczą także innych ludzi, nadając ich życiu niedobry kierunek, sprawiając im cierpienie, zatruwając im życie albo je nawet nisz­cząc. Kiedy staniemy po śmierci w świetle Bożym, jasno i wyraź­nie zobaczymy te negatywne ślady, które pozostawiło nasze życie (i nadal pozostawia). I jakże wtedy nie mielibyśmy cierpieć z tego powodu, że życie nasze pozostawiło tak bolesne ślady, może nawet całe rozryte, martwe pola, które przestały przynosić owoc! Będzie­my cierpieć z powodu za małej miłości, z powodu odmowy miłości, z powodu nienawiści i błędów w zachowaniu, będziemy dźwigać gorzkie brzemię, że ludzie stali się ofiarami naszych czynów i bez-czynów. I w ten sposób przejmie nas głęboki ból żalu, przenikając do dna egzystencji.

Dlatego spotkanie z Bogiem w śmierci to trawiący ogień. To ono jest „ogniem oczyszczającym”, ponieważ sam Bóg to trawiący, oczyszczający ogień. Nie trzeba odwoływać się do własnego miej­sca albo tym bardziej do własnego czasu czy też do własnej sprawy, aby uchwycić, o co tutaj chodzi. To, czego naucza Kościół i na­uczał od zarania, da się zrozumieć bowiem jako moment spotkania z Bogiem w śmierci. Dlatego też należałoby z całych sił unikać wy­rażenia „ogień oczyszczający” i zamiast tego mówić o oczyszcze­niu, pojednaniu, o zbawieniu i dojrzeniu po śmierci. Przede wszyst­kim zaś trzeba jasno powiedzieć, że „ogień oczyszczający” nie jest – jak to się często przedstawia w pobożności ludowej – rodzajem „piekiełka”, „piekła na czas ograniczony”, wraz z towarzyszącymi temu okropnymi wyobrażeniami „biednych” duszyczek, bólu i mąk. Czyściec to nie takie pół-piekło, lecz moment spotkania z Bogiem, spotkania człowieka niegotowego, niedojrzałego w miłości, a nawet może nienawidzącego miłości, ze świętym, nieskończenie wznio­słym Bogiem, spotkania w najgłębszej mierze zawstydzającego, bo­lesnego i z tego powodu oczyszczającego.

Całość można wyjaśnić również w ten sposób: Nasze życie w cza­sie ziemskim ma ostatecznie jeden cel, przygotować nas do osta­tecznego przyjścia Boga do nas, do przyjęcia Bożego Życia Trójcy. W tym celu musimy – mówiąc obrazowo – za życia ziemskiego stać się „naczyniem”, odrzucając nasz pierwotny narcyzm i egoizm i doj­rzewając ku „komunialnemu” człowiekowi. Tylko takie „naczynie” może zostać „napełnione” przez Boga Jego życiem i Jego miłością. O przygotowanie naczynia – o to chodzi w danym nam czasie. Co będzie jednak, jeżeli nasze naczynie nie będzie dostatecznie pojem­ne, dostatecznie otwarte, dostatecznie szerokie? Tak zwana nauka o czyśćcu udziela na to odpowiedzi. Jeżeli naczynie, którym mam się stać, jest za wąskie, za mało otwarte, Bóg swą miłością tworzy sobie do mnie dostęp. Bolesny to dostęp: Jego miłość mnie wypala, Jego miłość burzy me zastrzeżenia, przeszkody, skorupy, niezdol­ności, by żyć „komunialnie”, wspólnotowo, z Bogiem i z innymi ludźmi. Nie, żeby Bóg chciał sprawiać mi ból. Może to być jednak elementem miłości, że musi zadać cierpienie, ażeby człowiek cier­pieniem doświadczony zyskał jednak prawdziwe, dobre, rzeczywi­ste życie. Tak zdarza się w niektórych sytuacjach naszego obecnego życia, i nie inaczej jest też w życiu Boga i człowieka. Oczyszczenie po śmierci oznacza więc: Boże życie, Boża miłość nas wypala – je­śli to konieczne, czyniąc z nas „naczynie”, żebyśmy mogli przyjąć Jego dary, Jego samego, Jego Boskie Życie Trójcy.

Dlatego przekaz o czyśćcu to na wskroś „Dobra Nowina”. Mówi nam ona: Bóg osiąga swój cel. Bóg nas oczyszcza, Bóg nas wypa­la, ale dociera do celu i dlatego my też dotrzemy do celu. Dlatego na naukę o czyśćcu, względnie o oczyszczeniu po śmierci, powin­no w dużo większym stopniu padać światło wielkanocnej radości. Czyściec trzeba głosić jako Dobrą Nowinę, nie jako mroczną per­spektywę, nie w skojarzeniu z tymi wszystkimi okropnymi obraza­mi tak zwanej „pobożności ludowej” i jej wyobrażeniami na temat biednych duszyczek. Czyściec daje nam nadzieję, że tam, gdzie na­sze ziemskie życie było takie połowiczne, takie niedoskonałe, może nawet nieudane i chybione, Bóg mimo tego podejmie ów mo­że całkiem niepokaźny – plon naszej ziemskiej egzystencji, aby prze­robić nas na naczynie, które będzie mógł napełnić swym życiem.

Zapewne, nawet jeżeli będziemy mogli wtedy mieć udział w bło­gosławionym życiu Boga, oczyszczające cierpienie związane z tym, co wyrządziliśmy sobie, przede wszystkim jednak zaś innym, na­szym „ofiarom”, nie ustanie całkowicie, nim Bóg na końcu cza­sów nie stanie się „wszystkim we wszystkich”, nim nie będzie wy­eliminowane całe cierpienie świata, nie zostanie usunięta wszelka wrogość, a uniwersalne pojednanie sprawców i ofiar nie stanie się rzeczywistością. Wprawdzie zaraz po śmierci doświadczymy już szczęścia wspólnoty z Bogiem, ale „szczęście” to będzie na pew­no dopiero wtedy całkowicie autentyczne i bezwarunkowe, kiedy wszyscy osiągną swe ostateczne przeznaczenie, kompletny błogo­stan, wspólnotę uświęconych w życiu wspólnotowego Boga, wolną od wszelkiego cierpienia, całkowicie przepełnioną szczęściem. Do tego momentu u większości – bez ujmy dla już uzyskanego zba­wienia – proces oczyszczania, zbawiania i dojrzewania będzie naj­prawdopodobniej przebiegał dalej. Tak widzieli to już wcześni grec­cy ojcowie Kościoła, takie przekonanie reprezentowane jest po dziś dzień w Kościołach prawosławnych. Osiągnięcie pełni to proces, który dopiero na końcu dziejów świata zakończy się ostatecznie. Dlatego sens ma również modlitwa za zmarłych.

Modlitwa za zmarłych daje wyraz przede wszystkim temu, że ten, kto umiera, nie zostaje pozbawiony solidarności wierzących, która wyraża się w modlitwie.

Ponieważ Chrystus pokonał dzielący mur śmierci, na granicy śmier­ci nie kończy się bynajmniej solidarność wszystkich na wspólnej drodze zbawienia (Gerhard Ludwig Muller).

Kiedy zmarły, kiedy my wszyscy spotkamy kiedyś Boga, spot­kamy Go niejako wyizolowane jednostki, lecz jako członki Kościo­ła, jako bracia i siostry Chrystusa. Modlitwa za zmarłych traktuje tę rzeczywistość poważnie. Zapleczem człowieka, który umierając, spotyka Boga, jest modlitwa wstawiennicza Kościoła, która go pod­trzymuje, gdy on sam nie jest już w stanie dać sobie oparcia. Modli­twa, która zapewnia go, że nie zostanie zaprzepaszczony przed Bo­giem, ponieważ Jezus zrobił wystarczająco dużo dla nas wszystkich i pragnie każdego przyjąć do wspólnoty Bożej. Modlitwa wstawien­nicza Kościoła przypomina Bogu – jeśli można raz wyrazić to tak po ludzku – że jest On „Bogiem ludzi”, Bogiem, który nie oszczędził swego Syna, aby nas wszystkich zbawić. Przypomina Bogu o tym, że nie chcemy się sami ocalić bez całej reszty, że my mocno trzyma­my innych, a inni mocno trzymają nas. Modlitwa wstawiennicza za zmarłych stanowi dlatego kształt, więcej, proklamację miłości.

Dlatego modlitwę zastąpić mogą inne manifestacje miłości. (Tu­taj byłoby odpowiednie miejsce, by pomówić o czymś takim jak „odpust” za zmarłych, przy czym trzeba zdać sobie sprawę, że chy­ba nie ma innej formy pobożności Kościoła katolickiego bardziej opacznie rozumianej i de facto narażonej na nadużycia niż ta). Jeżeli pojmuje się modlitwę za zmarłych jako manifestację miłości i soli­darności przed Bogiem, to również merytoryczna różnica między katolickim a ewangelickim rozumieniem wiary przestaje być tak duża, jak to się czasami sądzi. Wprawdzie chrześcijanie zreformo­wani nie znają dosłownej modlitwy za zmarłych, ale „miejsce na­szej modlitwy zajmuje u nich żywa nadzieja, że zmarły jest u Boga” zauważa słusznie Katechizm holenderski.

Spotkanie Boga z człowiekiem w śmierci, sąd, nie jest zatem wy­darzeniem prywatnym, lecz zdarzeniem w Kościele, w przestrze­ni Ciała Chrystusa, wspieranym przez wstawiennictwo wiernych na ziemi i świętych w niebie. Jest to wydarzenie, które manifestuje się w modlitwie i w nadziei. Solidarność modlitwy za zmarłych byłaby wszakże nieprawdziwa i nieskuteczna, gdyby zaczynała się dopiero po śmierci zmarłego, pełniąc w pewnym sensie „funkcję rozgrzesza­jącą”, funkcję przeprosin za brak miłości za życia w wyniku zanie­dbania bądź odmowy. Wspólnota modlitwy za zmarłych jest praw­dziwa jedynie jako konsekwencja przeżywanej obecnie wspólnoty i solidarności w wierze, miłości i wspólnej nadziei.

Niektórym chrześcijanom nasuwa się pytanie: Jak długo powin­no się modlić za zmarłych? Jeżeli rozumie się osiągnięcie pełni jako „proces”, tak jak przedstawiliśmy to powyżej, pytanie to przestaje być naglące. Postrzegając pełnię jako proces, zawsze można modlić się za zmarłego: „Boże, wprowadź go (ją) jeszcze głębiej do pełni Twego Bo­żego Życia!”. Wątpliwości natomiast nasuwa rozpowszechniona u wie­lu katolików praktyka modlenia się przez całe życie za określonych zmarłych w – często milczącym – założeniu, że oni tego „potrzebują”, bo w innym wypadku zostaliby wyłączeni z chwały nieba. Zamiast za zmarłych, należałoby się lepiej modlić do zmarłych, ufając łasce Bożej, odnoszącej w przypadku naszych zmarłych zwycięstwo.

Modlitwa za określonych zmarłych ma miejsce przede wszyst­kim w związku z różnorakimi rytuałami pogrzebowymi i szczegól­nym okresem pamięci („okresem żałoby”). Natomiast modlitwa ze zmarłymi i do zmarłych, to znaczy z braćmi i siostrami oraz do braci i sióstr, którzy żyją u Boga i na wspólnotę z którymi mamy nadzie­ję, powinna dużo bardziej niż to ma miejsce określać chrześcijańską praktykę wiary. Tym bardziej w społeczeństwie, które zmarłych sta­wia poza nawias i świadomie o nich zapomina. Albowiem zapomi­nając o zmarłych – pisze Joahnn Baptist Metz – „w końcu również dla żyjących będziemy mieć jedynie banalne obietnice”. Świadome życie ze zmarłymi zwraca natomiast spojrzenie nadziei ku tym, któ­rzy dotarli już do celu i tam na nas czekają…

A teraz, po tych rozważaniach, wróćmy raz jeszcze do tematu sądu. Czy zatem tak zwany czyściec to dokładnie to samo co sąd? Tak i nie! „Czyściec” (oczyszczenie po śmierci) i to, co nazywa się „sądem szczegółowym” są faktycznie tym samym. „Sąd szczegóło­wy” nie wyczerpuje jednak jeszcze całkowicie sądu (tak samo jak „zmartwychwstanie w śmierci” nie wyczerpuje całej rzeczywistości zmartwychwstania). Ułaskawiająca sprawiedliwość Boga osiąga cel po śmierci wobec każdej jednostki i jej indywidualnej historii. Jed­nak ludzkość to więcej niż suma pojedynczych ludzi, a „ciało Chry­stusa” to więcej niż suma pojedynczych chrześcijan. Dlatego spra­wiedliwość Boża może zwyciężyć całkowicie dopiero wtedy, kiedy skończy się świat („koniec świata albo historii”) i cała ludzkość i jej historia będzie oczyszczona przez Boga i pojednana z Nim i między sobą. Jeśli patrzymy w ten sposób, „Sąd Boży” to rzeczywistość wydarzająca się w pewnym sensie równolegle do trwającej nadal hi­storii, aż do momentu zakończenia na „Sądzie Ostatecznym”, pod­czas którego w sposób uniwersalny zapanuje jednająca miłość Boża i Jego łaska.

„W sposób uniwersalny”? Czy nie ma możliwości całkowitego fiaska życia ludzkiego, bądź to dlatego, że ktoś doprowadził swe ży­cie do całkowitej perwersji, bądź to dlatego, że ktoś na sądzie jako „sprawca” nie żałuje albo jako „ofiara” odmawia pojednania? Czy dla­tego nie musimy liczyć się również z nieodwołalnym piekłem?

 

Zobacz pozostałe rozdziały