Ks. Józef Tischner “Miłość w czasach niepokoju” – część XIV

Zapraszamy do lektury niepublikowanych dotąd wykładów księdza Józefa Tischnera, które są opisem drogi do Miłości wg św. Jana od Krzyża – tej samej Miłości, której uczył Karola Wojtyłę w 1 poł. lat 40. ubiegłego wieku Jan Tyranowski, a o której to późniejszy papież pisał w “Pieśni o Bogu ukrytym”, być może najpiękniejszym w polskiej liryce wyznaniu Miłości.

 

 Muzyka łącząca zakochanych

 

Wszystko, co św. Jan od Krzyża mówi o Bogu, znajduje się na poziomic relacji „ja” i „ty”. Ten poziom relacji „ja” i „ty” może­my nazwać poziomem uczestniczenia, poziomem uczestnictwa. Wędrujący na Górę Przemienienia człowiek uczestniczy w czymś, zbliża się do czegoś, po drodze oglądając rozmaite krajobrazy. Jego problem na tym polega, żeby go widok poszczególnego krajobrazu nie skusił, nie zatrzymał, żeby mógł się zbliżyć do Tego, który go wzywa. A wzywając, Om jest w nim jeszcze wcześniej, zanim go zdąży spotkać. NA tym rzecz polega, że Bóg już w nim działa, aczkolwiek człowiek jeszcze tego nie wie. Nie ma świadomości, że on jest przy Bogu.

Jak zwykle nieocenione są tutaj przykłady zakochanych. W gruncie rzeczy cała książka Droga na górę Karmel jest interpretacją jakiegoś zakochania, właściwie nie obserwują siebie ale uczestniczą w jednym i tym samym. Można by sobie wyobrazić taniec, w którym zakochani uczestniczą. Tańczą opowiadając sobie różnorakie dyrdymałki o świecie bożym. Ale wiadomo, że te opowieści o świecie nie są ważne. Ważne jest to co ich łączy. Jakaś muzyka, która ich łączy Uczestnictwo w muzyce. Kiedy przed chwilą szedłem Plantami, widziałem panie, które paliły papierosy. […] Palenie papierosów jest próbą wprowadzenia siebie w jakieś uczestnictwo. Narkotyk jest próbą wprowadzenia siebie w jakieś uczestnictwo. Zakochanie jest uczestnictwem w czymś. U św. Jana od Krzyża pojawia się wciąż problem, co robić, żeby się nie przywiązać do krajobrazu świata. Do tego jednego widoku świata, w którym jesteśmy. Dopóty, dopóki ten widok jest widokiem wierzby plączącej, pół biedy. Trudno sobie wy­obrazić, żeby ktoś zakochany tak się przywiązał do widoku wierzby plączącej, że aż spóźnił się na randkę. Aczkolwiek mogą się zdarzyć tacy esteci. Wyobraźmy sobie, że to nie wierzba płacząca stoi na drodze, ale ktoś trzeci. Człowiek. Wyobraźmy sobie, że w relacji „ja” i „ty” pojawi się ktoś trzeci. W Pieśni nad Pieśniami jest taki moment. Przede wszystkim wydaje się, że ten trzeci jest kimś przypadkowym, jakby in­truzem, kimś zupełnie niepotrzebnym. Tymczasem, jeśli się dobrze przyjrzeć, nie ma miłości bez obecności tego trzeciego. Jest to przedziwna historia, że w miłości pojawia się zawsze dramat jako intryga co najmniej trzech istot, że sama miłość wytwarza tego trzeciego.

Co to znaczy, że pojawia się moment trzeciego? Znaczy to, że miłość od razu wprowadza człowieka w pewien dramat trojga. Czasem tym trzecim może być owoc miłości – dziecko, myśl o dziecku – czasem w postawie lęku, czasem w postawie nadziei.

Wygląda na to, jakby w naturę miłości było wpisane to, że miłość nie może być szczęściem we dwoje. Jakby sama miłość domagała się, zapraszała do swojego wnętrza kogoś trzeciego. Dramat miłości zaczyna się w jakimś sensie jako dramat spra­wiedliwości. Pojawia się konflikt pomiędzy miłością a spra­wiedliwością. Bo tam, gdzie przedmiotem mojej miłości są trzy osoby, muszę być dla tych trzech mniej lub bardziej spra­wiedliwy. Tymi trzema osobami są: ten, kogo kocham, ten, kto wszedł jako trzeci, i ja sam. Stąd pewien paradoks: Abraham, który idzie w stronę Boga, usiłuje Bogu ofiarować syna, żeby w ten sposób pokazać, że nie ma innej miłości, ma tylko jed­ną miłość Boga. I oto słyszy od Boga: „Miłuj bliźniego (czyli bliskiego) jak siebie samego”. Ten dramat miłości kończy się w ten sposób, że umiłowany, czyli Bóg, mówi do zakocha­nego: „Kochaj jak siebie samego”. Innymi słowy: wprowadza w miłość jakiś wymiar sprawiedliwości. Jest to bardzo deli­katny moment. Mówi się często w związku z miłością o prob­lemie czystości. Co to jest czystość? Czystość to jest jasność intencji, które w miłości się pojawiają. Czystość to nie jest coś, co się narzuca na miłość z zewnątrz, ale to jest coś, co stanowi czyste widzenie we wnętrzu samej miłości. Problem czystości to nie jest tylko problem miłości, to jest także prob­lem czystego słyszenia dźwięku, czystego widzenia barwy.

Czysta logika miłości wcale nie jest logiką uspokajającą. To jest dramat, to jest tragizm, tragizm wpisany we wnętrze czło­wieka. Kto wszedł w środek miłości, ten nie może przewidzieć, gdzie go to doprowadzi. Powiedziałbym: miłość jest szczęś­ciem w nieszczęściu albo nieszczęściem w jakimś szczęściu. Człowiek niby rośnie, dojrzewa w miłości, ale w pewnym momencie dojrzewa przez miłość, przez to, że miłość mu proponuje pewien tragizm, pewien dramat, który nigdy do końca w życiu nie zostanie rozwiązany. Mianowicie dramat sprawiedliwości w tym, co jest w gruncie rzeczy zaprzecze­niem sprawiedliwości. Bo miłość chce być czymś więcej niż sprawiedliwością. Miłuje się drugiego zawsze więcej niż sie­bie. Jednak ten drugi, którego miłuję, zmusza mnie do tego, żebym nie miłował go więcej niż siebie. No bo jak pójdę na ofiarę, to jakaż z tego korzyść dla tej, którą ukochałem? Cóż Oblubienicy po nieboszczyku?

W gruncie rzeczy miłość dąży do tego, żeby stać się dla drugiego w jakimś sensie nieboszczykiem. Miłość mocna jako śmierć. Czujecie ten dramat miłości? Jan od Krzyża opisuje tylko jedną stronę tego dramatu. Tę, po której dochodzi do opuszczania wszystkiego, co się dzieje. Opisuje miłość jako bezustanne wyzwalanie się od więzi. To jest jedna strona mi­łości. Drugą jest bezustanne nawiązywanie więzi. Jeśli chodzi o widzenie miłości, to jest tak, że Ewangelia proponuje nam jej niesłychanie głębokie i szerokie widzenie. W pewnym sensie jednak nieszczęściem Ewangelii jest to, że nosi ją instytucja, Kościół. A instytucja jak instytucja… To, co zinstytucjonali­zowane, może zamienić się w skostnienie. Wtedy mamy do czynienia nie z miłością, ale z kościotrupem miłości. Dlatego zawsze bardzo się balem i boję tzw. miłosnej retoryki w Koś­ciele. Jest to nieszczęście, jeżeli na straży miłości staje insty­tucja. Choć gdyby nie było tej instytucji, nie byłoby nosiciela Ewangelii. Dlatego ciągle mówi się w Kościele, że litera zabija, a duch ożywia; że poprzez reguły instytucji musi się odkryć, zobaczyć ducha, który ożywia.

Sprowadzając sprawę z nieba na ziemię, powiem: sprawa pozornie banalna, częsta. Jest miłość między dziewczyną i chłopakiem. Pojawia się problem czystości pomiędzy nimi. Kiedy ten problem przedstawi się instytucji, to na ogół insty­tucja weźmie wyżymaczkę, którą dysponuje, i da po głowie jednej oraz drugiej stronie. Skutek jest taki, że przez długi czas ludzie przeżywający miłość od instytucji się odwracają.

Setki razy to doświadczenie się powtarza. Zastanówmy się jednak, czegóż ta instytucja chce, o czym mówi? Ona mówi tylko o tym, że we wnętrzu ludzkiej miłości oprócz dwojga ludzi jest coś trzeciego. Ze sama miłość ze swojego wnętrza prowokuje, wywołuje coś trzeciego. Ze to nie jest przypadek, iż ludzie, którzy są zakochani, nagle odczuwają wdzięczność za to, co ich spotkało. Powiedziałbym, że najbardziej cha­rakterystycznym uczuciem zakochanych jest zawsze uczucie wdzięczności. Przyszedł jakiś dar, przyszła jakaś gracja, jakiś wdzięk, coś przerosło oczekiwanie, coś jest większe niż czło­wiek, prawda? Filozofowie mówią, Rosenzweig na przykład, że miłość to nie jest to, co jest we mnie, ani to, co jest w tobie, tylko to, co jest między nami. Bo jak się weźmie samego mnie, to widać pustkę. Drugiego człowieka się weźmie, to pustka. A nagle spotkają się i rośnie między nimi coś pełnego. Wtedy pojawia się to uczucie wdzięczności, ale też bezustan­ny problem obecności tego trzeciego, bezustanny niepokój, bezustanne pytanie: Jak być ze sobą nie tyle w bliskości, ile w prawdzie? Pojęcie prawdy nie bierze się ani ze mnie, ani z ciebie, tylko bierze się z czegoś, co jest poza nami, w czym uczestniczymy. Miłość wprowadza w uczestnictwo w pewnej prawdzie. W jakiej prawdzie? Strasznie to trudno powiedzieć, ale kiedy się weźmie pod uwagę rozmaite spory, konflikty pomiędzy zakochanymi – 99 procent sporów to są spory wokół prawdy. Prawdy ciebie dla mnie, prawdy mnie dla ciebie. A prawda to nie jest coś takiego, co się bierze tylko ze mnie, co się bierze tylko z drugiego, ale to jest coś takiego, co się bierze z nas. Stąd ta miłość jest jednocześnie normą wzajemnego stosunku. Nie ma innej normy oprócz tej, która jest normą samej miłości.

Max Scheler napisał bardzo ładny tekst pod tytułem Ordo Amoris {Porządek miłości). Miłość sama ma swój porządek. Ten porządek sprawia, że między zakochanymi rodzi się dramat, który Levinas nazywa intrygą. Bo dramat to jest dwojga lu­dzi, a intryga to jest zawsze problem trzeciego. Można to obserwować na rozmaitych poziomach. Levinas w pewnym momencie mówi (odbiegam tutaj od Jana od Krzyża, żeby szerzej i głębiej na to popatrzeć), że w miłości drugi, czyli ty, ofiaruje mi świat. To znaczy, że dopiero wtedy istnieje dla mnie naprawdę jakiś świat. Kiedy chodzę sam, to właściwie świat nie jest prawdziwym światem. Co tam wierzba płacząca, co tam lipa… Ale kiedy chodzę z tym, kogo kocham, nagle ten świat przybiera inny sens. Jest światem nie tylko dla mnie, ale i dla ciebie. Wtedy drzewo, wierzba płacząca, zaczyna mieć drugą stronę. Tę, na którą ty patrzysz. Bo ja patrzę jedynie z jednej strony, a ty patrzysz z drugiej. W ten sposób świat nabiera pełni, nabiera wartości, on dopiero wtedy staje się rzeczywistym światem. Momentalnie na tym bożym świecie wyrasta problem domu, czyli miejsca, na którym mogłaby rosnąć miłość. Wtedy ta jednorodna, matematyczna, fizyczna przestrzeń zaczyna nabierać rumieńców, wyrazu i możemy powiedzieć: „Tu jest nasz dom”. Dom jest zawsze nasz. To miejsce w przestrzeni jest otoczone drogą. Mogę iść do domu, od domu, zbliżać się, oddalać itd. Widzimy, jak miłość sama z siebie wprowadza między ludzi pewien obiektywizm. Miłość nigdy nie jest subiektywna. Miłość jest wyparciem człowieka z jego subiektywności do tego, co obiektywne. Widzimy, jak tutaj funkcjonuje coś trzeciego. Ale dramat ciągle pozostaje dramatem. Mówi się: „kochaj Boga nade wszystko”. W miłości jest zawsze ta tendencja, żeby tego albo tę, którą się ukochało, kochać nade wszystko. Wtedy może się robić rozmaite głup­stwa, żeby pokazać, że nade wszystko. Wtedy głupstwo staje się najwyższą mądrością, bo jest nade wszystko. A z drugiej strony tam przychodzi wezwanie: nie nade wszystko, ale spra­wiedliwie. Konflikt między nade wszystko i sprawiedliwie jest stałym konfliktem miłości. Religia ukazuje tę sprawę na­stępująco: ludzkiej miłości zawsze grozi niebezpieczeństwo ubóstwienia tego, kogo się kocha, robienia z niego bożka. Każ­de robienie bożka z drugiego człowieka kończy się klęską tego bożka. Bo nie można być bóstwem, skoro się raz zostało stworzonym jako człowiek. Biada bóstwu, jeśli zachoruje na ślepą kiszkę albo się struje żołądkowo.

Z kolei następuje niebezpieczeństwo strącenia bożka z jego ołtarza i klęski miłości. Wtedy chrześcijaństwo wprowadza ten wymiar: Boga nade wszystko, a człowieka jak siebie sa­mego. Ciągle to dążenie, żeby polemizować z tendencją do ubóstwienia drugiego człowieka przez miłość. Ale też bardzo mocne dążenie do tego, żeby nie utracić drugiego człowieka wtedy, kiedy spotka się miłość wyższą niż tamta, na przykład miłość Boga. To jest wieczne zmartwienie miłości i wieczne zmartwienie religii. Bo to w gruncie rzeczy jest także zmar­twienie religii. Każde wychowanie religijne jest wychowaniem miłości, a każde wychowanie miłości jest wprowadzeniem w pewien dramat, który się nigdy nie skończy i nigdy nie ma rozwiązania. Jest tyle dramatów, ile nas tu na tej sali. Każdy idzie swoją drogą w tym dramacie i nie ma tutaj reguł. Każdy się uczy na własnych błędach. Nigdy tak nie ma, żeby nie było błędu. Mówi się: „Trzeba mieć rozum w miłości”. No tak, ale jakby się tak miało do końca rozum w miłości, toby się nigdy nie miłowało. Dlatego inni mówią: „Trzeba mieć miłość w rozumie”.

Jest jeszcze ważna sprawa wierności. Bo cała ta struktura jest nadbudowana na wierności. Właściwie jedyną winą w tej sytuacji jest wina zdrady. Wierność jest potraktowana nic tyl­ko jako rdzeń miłości, ale jako rdzeń religii w ogóle. Stąd się wzięło to, że instytucja zwana Kościołem nie daje rozwodów. Dlaczego nie daje rozwodów? Dlatego, że dla niej miłość jest rdzeniem religii. Rozumiecie? Danie rozwodu oznaczałoby cios w logikę miłości, cios w jej wnętrze. Jeżeli się przyjęło, że obrazem religii jest miłość (a religia jest niczym innym jak wytworem miłości), jeżeli się przyjęło, że miłość jest wyborem i wiernością, nie może być tutaj mowy o pęknięciu. Przynaj­mniej w chrześcijaństwie. Powiedziałbym: tu mamy rdzeń chrześcijaństwa.

Naturalnie, dzisiaj patrzymy na te sprawy trochę inaczej, ale nie w tym sensie, żebyśmy kwestionowali logikę miłości, tylko na podstawie osiągnięć psychologii, psychiatrii odkry­wamy, że człowiek być może nie dojrzał jeszcze do tego, aby zawiązać więzy miłości. Na tej zasadzie stwierdza się nie­ważność sakramentu. Tak jak można powiedzieć, że nie każ­dy człowiek jest do końca człowiekiem religijnym, tak nie każdy do końca dojrzał do miłości. Wtedy na zasadzie tej niedojrzałości orzeka się o tym, że nie było sakramentu. Ale kluczowa zasada jest taka, że – ponieważ miłość jest symbolem religii, a religia jest oparta na wierności – nie może tutaj być pęknięcia. Na tej drodze, mimo rozmaitych przeszkód, roz­maitych niepokojów, nie może być mowy o tym, żeby któraś ze stron zdradziła. Bóg nie zdradza. Człowiek się opóźnia. Ale czym innym jest opóźnienie, a czym innym jest zdrada. Wszystko to dzieje się w polu uczestnictwa. To znaczy wszyst­ko to dzieje się w tym, w czym uczestniczymy, nie zdając sobie nawet dokładnie sprawy z tego. Miłość nie rozgrywa się tu na polu przedmiotowym, ale w polu uczestnictwa. Miłości się nie opisuje tak, jak się opisuje wierzby plączące. Miłość się wyraża, miłość jest tematem wyrazu. Albo się śpiewa, albo się płacze, albo się oczekuje, albo się wspomina, ale jest to wszystko w polu wyrazu.

Takie zdanie na tym tle: „Jeśli dusza chce osiągnąć zjed­noczenie z Bogiem, niech nigdy nie myśli o tych wyraźnych, jasnych rzeczach, których doświadczyła” (dgk 314). Czyli doświadczyła. Stąd: „Niech nie przechowuje w pamięci ich form, obrazów czy wiadomości”. Innymi słowy: jeżeli ktoś z Państwa jest zakochany, może czytać podręcznik psycholo­gii na ten temat, ale niech czym prędzej zapomni o tym, co przeczytał. To szkodzi i nie szkodzi, bo nie jest o tym. „Trzeba bowiem zawsze trzymać się zasady, że im więcej dusza zajmuje się jasnymi i wyraźnymi pojęciami, czy one będą naturalne czy nadprzyrodzone, tym mniej jest zdolna do wejścia w głę­bię wiary, która pochłania wszystko inne”. Żadna forma czy poznanie nadprzyrodzone, podpadające pod pamięć, nie jest dobre. Jeżeli przypominamy sobie tego lub tę, w której się kochamy, to nic z tego, o czym sobie przypominamy, nie jest Oblubienicą, Oblubieńcem. „By zaś dojść do Boga, ogołacać się musi dusza z tego, co nie jest Bogiem. Również pamięć musi się oderwać od wszystkich form i wiadomości, by mogła się złączyć z Bogiem w nadziei”.

Proszę zwrócić uwagę, że kluczowym pojęciem, pomostem jest tutaj nadzieja. Jest to nadzieja na. Łączę się z Bogiem w nadziei. Tu jest tak powiedziane: „Wszelkie bowiem posia­danie przeciwne jest nadziei”. To się także łączy z fenome­nem miłości. Jeżeli posiadasz, to znaczy, że tracisz, bo wtedy posiadanie przeciwne jest nadziei. Czym jest posiadanie bez nadziei?

Nie chcę być bardzo dosłowny w tym wszystkim, ale trud­no nic brać doświadczeń z życia. Jeżeli w relacji „ja” i „ty”, on albo ona mówi: „posiadam” albo „posiadłem”, to znaczy, że już nie ma nadziei. Wtedy posiadanie przeciwne jest nadziei. Można zapytać: dlaczego ten Kościół tak z uporem broni czystości przedmałżeńskiej? Absurd, prawda? Tak na zdrowy rozum. Czyli na chory rozum. Jest w tym logika posiadania, która przeciwna jest nadziei. Jest to podcinanie nadziei po­przez posiadanie. Abstrahując od innych spraw związanych z lękiem, chciałbym bardzo mocno to podkreślić, że miłość między ludźmi w istocie rzeczy jest bardziej nadzieją na mi­łość niż miłością. Nigdy, do końca życia, człowiek – choćby nic wiem jak kochał – nie jest pewny, przekonany o tym, że kochał, jak trzeba. Zawsze jest dorastanie do pewnego ideału miłości. W momencie kiedy z miłości wymknie się nadzieja, tworzy się miłość beznadziejna, czyli jej koniec. Na tym polega los człowieka, że jest nieustannie w wymiarze nadziei. Stąd ta obrona nadziei ze środka miłości. W imię czego? W imię tego trzeciego, który wcale nie jest intruzem, aczkolwiek nie­kiedy wygląda jak intruz, bo boli, bo nie ma tej ekstazy, która wynika z narkotyku, tylko jest jedność w różnicy, zbliżenie przez wymykanie się. Powiedziałbym: im bliżej, tym większe wymknięcie się. Im bliżej, tym dalej. Im bliżej, tym więcej nadziei. W tej nadziei dopiero krystalizuje się wiara. Zarówno wiara w drugiego człowieka, jak i wiara w Boga. To są tereny niezwykle subtelne, które odkrywamy dopiero poprzez tekst mistyka.

Mnie się wydaje, że (nie ubliżając w niczym filozofii no­wożytnej) gdzieś od czasów Kartezjusza, może wcześniej, człowiek europejski przestał być wrażliwy na sprawy ducha. Bardzo często zamieniał ducha w literę. Staliśmy się znako­mici od tego, że podbijamy Amerykę, manipulujemy przed­miotami, możemy przyłożyć kawałek kamienia do drugiego kamienia i powstanie z tego pomnik Mickiewicza. Dumni jesteśmy z tego układania kamieni. Ale ślepota na własne przeżycia duchowe jest ogromna. Kiedy się czyta klasyków, powiedzmy: średniowiecze, starożytność – oni o człowieku wiedzieli o wiele więcej. To oczywiście nie znaczy, że jak się wie, to się od razu idzie tą drogą. Bo nierzadko tę wiedzę zdobywa się, powiedziałbym, przez odstępstwa. Człowiek, kiedy widzi, że jakiś łuk jest krzywy, to wtedy się domyśla prostego łuku. Bardzo często jest tak w doświadczeniu ludz­kim, że trzeba dwa razy albo trzy upaść na nos, żeby dopiero zrozumieć, gdzie była prosta droga. Wrażliwość na sprawy ducha jest rzeczą niesłychanie ważną. Nie tylko dla psycho­logów, ale także dla polonistów, dla humanistów w ogóle. Bo humanistyka od tego się zaczyna, że jest się wrażliwym na człowieka. I człowiek jest przez to wielki, że ma w sobie coś, co go przerasta.

 

 


 

Zobacz pozostałe rozdziały