Świat ludzkiej nadziei – część 2

Słowo „nadzieja” zrosło się na trwałe z postacią i dziełem ks. Józefa Tischnera. Mówiono o nim, że jest „chodzącą nadzieją”, a dobra aura, którą roztaczał wokół siebie, znajdowała też odbicie w jego tekstach, nawet tych najbardziej krytycznych.

Pierwszym zbiorem takich tekstów był tom esejów „Świat ludzkiej nadziei”. Znalazł się w nim, m.in. słynny szkic o „chochole sarmackiej melancholii” (interpretowany jako tekst o polskiej skłonności do rozpamiętywania klęsk i czynienia z nich powodu do chwały), rozważania o wolności i wychowaniu (czy można nauczyć wartości chrześcijańskich, tak jak się uczy dobrych nawyków), refleksje na temat obrazu Boga w filozofii współczesnej, a także spostrzeżenia dotyczące napięć między chrześcijaństwem a światem współczesnym. Czy nadzieja, którą proponuje chrześcijaństwo, jest do pogodzenia z „nadziejami” obecnymi w tym świecie? Tischner twierdził, że jest to możliwe.

Książka pozwala lepiej zrozumieć nie tylko jego filozofię, ale też nasze współczesne dyskusje o przyszłości Polski, Kościoła i świata.

Zapraszamy do lektury esejów systematycznie umieszczanych na naszej stronie internetowej.

 

Czasowość melancholii: teraźniejszość

 

Aby uchwycić jądro teraźniejszości, spróbujmy sobie przypomnieć inne dzieła opisujące sarmacką melancholię — postacie, a szczególnie twarze oraz otaczające je przestrzenie z symbolicznych obrazów Jacka Malczewskiego. W twarzach tych kryje się żywa, od środka działająca treść nostalgiczna. Nostalgia jest w nich czynnikiem oderwania się od aktualnej rzeczywistości otaczającego świata i skierowania uwagi istoty myślącej ku innej, piękniejszej, na wpół wewnętrznej, na wpół zewnętrznej rzeczywistości. Powiemy: ku kolorowej Utopii. Gombrowicz w przytoczonym cytacie mówi: „żal mnie chwyta”. Wydaje mi się jednak, że byłoby właściwiej posłużyć się tutaj stosunkowo rzadziej używanym słowem „rzewność”. W pojęciu rzewności odkrywamy nie tylko wspomnianą treść nostalgiczną wraz z jej ucieczką od konkretnej rzeczywistości, lecz także mocny element uczuciowości, jakieś cisnące się do oczu łzy i — jak dalekie echo — nieokreślony wyrzut sumienia, źródło owej ucieczki. Rzewność nie jest ani tak gwałtowna jak rozpacz, ani nie koncentruje się tak wyłącznie na jednym wydarzeniu jak żałobny płacz. Nie jest z niej zresztą zupełnie wygnana jakaś mała radość. Rzewność jest swojska, polska. Jest dla melancholii tym, czym dźwięk dla tonu, kolor dla przestrzeni, fala dla płynącej wody. Ona konstytuuje nastrojowość melancholii w jej teraźniejszości.

Ale melancholia jest jeszcze czymś więcej niż nastrojowością: jest świadomością porażki. Świadomość porażki ma złożoną budowę. Warunkiem jej możliwości jest bardziej podstawowa, ostra świadomość zapotrzebowania na coś, co może sycić zapotrzebowanie, co jednak nie ma jednoznacznie określonych konturów. Jakieś „coś” powinno przyjść, jakiś „ktoś” zjawić się, aby wypełnić „potrzebę serca”. Pewnego ranka zjawia się oczekiwany Wernyhora. Wtedy melancholia gubi złoty róg. Jest chwila porażki. Podkreślam tutaj to słowo „porażka”. Ono nie znaczy tyle samo co „klęska”. Bywają klęski wspanialsze od zwycięstw, bo same w sobie pełne honoru i owocne dla przyszłości. Porażki są zawsze banalne, prozaiczne, głupie. Poza tym w porażonym nie wszystko bywa „porażone”, ponieważ w swym rdzeniu porażki są zawinione przez samą ofiarę. Porażka odsłania ograniczenie zadzierzystości. Być może, gdyby na jej miejscu było męstwo, prawdziwa odwaga, nie doszłoby do porażki. Z porażek wynosi się gorycz, z klęsk można wynieść honor i naukę. I jeszcze jedno. Po porażce żywa wyobraźnia nie zaprzestaje konstruować obrazów kolorowej Utopii. Obrazy te nie sycą jednak zapotrzebowań. Jedyne, co wywołują, to drażnienie smaku, a w ostatecznym rozrachunku trwanie świadomości „złego uszczęśliwienia”.

Sen u Wyspiańskiego jest symbolem ucieczki. Jest także znakiem zamknięcia się ludzkiego bytu na biologicznej płaszczyźnie istnienia.

Ból melancholii ukazuje dwie strony: w nieprzystosowanym do konkretnego świata człowieku boli całość jego postaci. Nie boli konkretnie nic, boli całość. Poza tym ból ten posiada inną jeszcze właściwość: ukryty głos sumienia wyrzucającego, że winę za porażkę ponosi sama ofiara.

Teraźniejszość stanęła.

Popatrzmy na postacie u Malczewskiego. Są nie tylko oderwane od świata, ale w jakimś stopniu także oderwane od siebie. Przestrzeń obrazów podkreśla statyczny charakter melancholii. Przestrzeń może być obszarem otwartym dla ruchu lub obszarem hamującym ruch. Przestrzeń wokół rozpędzonych koni Chełmońskiego jest przestrzenią uległą, już pokonaną częściowo i do pokonania za chwilę. Przestrzeń Malczewskiego jest inna, ona nosi piętno „ukrytego zwycięzcy”, czynnika osaczającego człowieka. Jest jakby tworzywem postaci, a zarazem barierą dla ich zewnętrznej aktywności. Wszystko, co się w obrazie dzieje, dzieje się w środku postaci. Prawdziwa aktywność jest aktywnością nieprzestrzennego nastroju.

Przypomnijmy sobie także Leopolda Staffa: „Szczęście przyjść chciało, lecz mroków się zlękło. Ktoś chciał mnie ukochać, lecz serce mu pękło”. A u Kazimierza Przerwy–Tetmajera choćby jego „zadumy polne, osmętnice” i wiele innych podobnych.

Jeszcze jeden moment, bodaj najdonioślejszy. Tak opisany nastrój byłby tylko mniej lub bardziej chwilową treścią świadomości, a nam chodzi o coś więcej, o samą „duszę chochoła”, zatem o jego substancję w czasie trwającą, konstytuującą jego egzystencję. Chochoł sarmackiej melancholii osiąga pełnię swej substancjalności, gdy w głębi człowieka dokona się egzystencjalny wybór, którym człowiek akceptuje melancholię jako „duszę dla siebie”. Tak jak melancholia zmierza do tego, by odkryć człowieka dla siebie, tak człowiek odkrywa w niej samego siebie. Moment odkrycia jest momentem wzajemnego przylgnięcia. Z tą chwilą melancholia staje się czymś więcej niż chwilowym nastrojem, mianowicie stałym sposobem istnienia człowieka w świecie.

Jak często i w jakiej konkretnie geograficznej szerokości się to dokonuje, tego oczywiście eidetyczna fenomenologia nie umie rozstrzygnąć.

 

Rozum sarmackiej melancholii

 

Jak go tu nazwać? Jak określić ów charakterystyczny rys chocholej umysłowości, którym usprawiedliwia on wobec innych i wobec samego siebie swe trwanie? Jest w nim jakieś pokrewieństwo zarówno z inteligencją jako cechą umysłowości, jak z błyskotliwością jako cechą konwersacji, chociaż ani z jedną, ani z drugą nie utożsamia się bez reszty. Od inteligencji różni go to, że … poziom argumentacji, na którym operuje, nie wykracza ponad poziom teorii, którą uzasadnia, a która jest usprawiedliwieniem porażek i maskowaniem kompleksów z nich wynikających. O ile horyzonty pierwszej są stale otwarte, o tyle horyzonty drugiej są stale ograniczone pewnym nienaruszalnym a priori, które odczuwa się jako uraz. Od błyskotliwości różni ją to, że jest nie tylko właściwością sposobu prowadzenia konwersacji, lecz cechą całego sposobu bycia. I jeszcze jeden rys, najbardziej rozstrzygający: w świadomości chochoła jest ona czymś wyższym niż rozum pojęty jako władza odkrywania i logicznego opisywania otaczającej człowieka rzeczywistości.

Jak nazwać tutaj ten rys? Ponieważ nie umiem tego zrobić, spróbuję pozostawić rzecz bez nazwy.

Korelatem rozumu jest racjonalny porządek. Rozum wierzy w istnienie tego porządku i zmierza do jego opisu. Korelatem mentalności sarmackiej melancholii jest Przypadek. Ona wierzy przede wszystkim w Przypadkowość świata i chce się o nią oprzeć. Chwyta świat poprzez pryzmat gramatyki paradoksu, w której zasadniczo obowiązuje tylko jedna wartość logiczna: prawdopodobieństwo. Mamy tutaj do czynienia z jakąś negacją rozumu. Ale negacja ta polega tylko na uznaniu wyższości przypadku nad prawidłowością, a nie na totalnej negacji prawidłowości.

Zgubienie złotego rogu było dziełem Przypadku. Więcej prawdziwego istnienia jest w Przypadkach niż w prawidłowościach.

W ścisłym związku z akceptacją wyższości Przypadku nad rozumem stoi w mentalności chochoła głęboka niechęć do stawiania i rozwiązywania pytań fundamentalnych. Kim właściwie jest Wernyhora? Jakie są reguły jego powrotów? A może Wernyhora nie istnieje? Cały świat kolorowej Utopii wydaje się usprawiedliwiać siebie przez swój własny koloryt, dlatego nie implikuje pytań fundamentalnych. Istnieje, bo drażni smak. Ale też przeświadczenie o istnieniu takiego świata nie jest tym samym co wiara, że on istnieje. Między aktem wiary a aktem niewiary istnieje stan pośredni: nie-niewiary. Akt wiary i akt niewiary są aktami pozytywnymi: jeden akceptuje, drugi neguje. Akt nie-niewiary nie neguje, ale także nie akceptuje. Jest negacją niewiary, ale jest też początkiem negacji — jakimś ledwo wyczuwalnym znakiem zapytania postawionym nad wiarą.

Obydwa rysy charakterystyczne: to, że Przypadek jest wyższy od prawidłowości oraz brak pytań fundamentalnych, znajdują swój wyraz i swe odbicie w religijności chochoła. Świat religijny nadprzyrodzoności splata się wtedy ściśle ze światem kolorowej Utopii. Nie pyta się o ostateczne racje istnienia owego świata: jego koloryt usprawiedliwia jego trwanie. Wrogiem jest mu wszelka surowość, prostota. Barwność idzie przed ubóstwem, krzyk przed ciszą, świętowanie przed pracą, a forma przed treścią. Trzeba także, aby żywi reprezentanci religii nie byli zwykli, lecz ile możności bajeczni, utopijni. Koloryt jest towarzyszem sakralności. Odświętne, bo kolorowe. Afirmacja nadprzyrodzonego świata religii nie dokonuje się na zasadzie pozytywnego aktu wiary, lecz jest podtrzymywana przez utajony stan nie-niewiary. Tym, w co człowiek w ten sposób nie-nie wierzy, jest przede wszystkim sam Bóg. Korelatywnie do przeświadczenia o wyższości Przypadku nad prawidłowością Bóg ten nie jest racją istniejącego w świecie porządku, rozumności, celowości czy wprzód ustanowionej harmonii, lecz najwyższym władcą rządzącym wszelkim realnym i możliwym Przypadkiem.

Obok rysów pejoratywnych umysłowość sarmackiej melancholii odznacza się także cechami pozytywnymi. Jeden z nich jest godny szczególnej wzmianki. Polega on na umiejętności, a nawet pewnej sztuce wyzyskiwania przypadków w życiu. Przypadkowość będąca marginalnym zjawiskiem życia społecznego jest tutaj wyzyskana, podniesiona do rangi czegoś doniosłego, w pełni wartościowego, zmuszona do tego, by służyć głównemu nurtowi życia. Wyzyskiwanie dla swoich potrzeb przypadkowości towarzyszącej wszelkiej racjonalnej strukturze społecznej, owa zadziwiająca niekiedy zdolność do improwizacji, jest sztuką istnienia na świecie, w którym rozumne prawidłowości tępiły i tępią chochołów. Symbol nieco chwiejnego chochoła — tworu ze słomy, kryje coś w rodzaju sarkastycznej kpiny, z jaką życie traktuje rozum. Gałczyński pisał:

 

Bo jestem Polak,

a Polak to wariat,

a wariat to lepszy gość.

 

Inni ludzie

 

Świat innych ludzi dzieli się na trzy kategorie: ludzi w jakiś sposób uczestniczących w świecie kolorowej Utopii, ludzi z obszaru codziennej prozy, ludzi względnie pobliskiego otoczenia. Postawa, jaką się zajmuje w stosunku do tych trzech kategorii ludzi, zawiera w sobie coś ze świadomości „złego uszczęśliwienia”, przenikającej chochoła. W każdym przypadku przejawia się jednak nieco inaczej.

Świat ludzi z obszaru promieniowania kolorowej Utopii jest światem baśni, cudownej, rajskiej legendy. Ludzie stamtąd mogą przynieść wyzwolenie. W stosunku do tych ludzi obowiązuje uczucie głębokiego nabożeństwa. Składa się ono z czci, najgłębszego szacunku, elementów misterium tremendum i fascinosum oraz troski, by przy przy-padkowym spotkaniu wypaść jak najlepiej. Odsłanianie przed nimi głębi osobistego nieszczęścia ma przynieść łaskę oszałamiającego wyzwolenia. W perspektywie tego świata nieszczęście uzyskuje ten sens, że jest podstawową racją wyniesienia upadłej istoty7.

Doświadczenie prozy życia przynosi wiedzę o ludzkiej złośliwości, przewrotności, małostkowości, o ludzkim „zachytrzeniu”. W prozaicznym świecie trwa walka. Ofiarą tej walki jest sama sarmacka melancholia. Dlatego przybiera ona w stosunku do ludzi z tego obszaru postawę „z góry obronną”. Aby nie cierpieć od innych, sama w miarę możliwości zadaje innym ból. Podstawowym sposobem współistnienia człowieka z człowiekiem staje się kłótnia o drobiazg. Terenem kłótni jest ulica, ogonek, a szerzej rzecz ujmując, to wszystko, co gwarantuje anonimowość. Na tym obszarze własne cierpienie jest rodzajem „centrum wyładowań”, podczas gdy same wyładowania mają na celu „demokratyzowanie” świata przez prowokowanie w nim podobnych łez, jakie sam wylewam.

Kategoria trzecia to ludzie z otoczenia. Tutaj świadomość „złego uszczęśliwienia” dochodzi do pełni. Chochoł melancholii jest obolały na skutek porażek. Teraz czyni on ze swego bólu podstawowy motyw dowartościowania swej osoby przez innych. Pojawia się ruch odsłaniający ten ból i delikatna próba kokietowania nim otoczenia, a potem narzucania go innym. Cierpienie wywyższa. Melancholia domaga się satysfakcji od innych. Polegać to ma przede wszystkim na uznaniu, że dusza chochoła jest w swym cierpieniu subtelniejsza od innych dusz, które tak cierpieć nie potrafią. Cierpienie ma wynieść człowieka ponad świat banału i dać mu uczestnictwo w świecie kolorowej Utopii. Na tym jednak ruch się nie kończy. Ostateczny sens odsłaniania cierpień zdaje się być głębszy. Chodzi ostatecznie o to, by uzyskać uniewinnienie i satysfakcję za konieczność wyboru melancholii jako własnego sposobu bycia. Wybór był taki, a nie inny, bo człowiek cierpiał. Ale cierpienie ma wartość. Wartość cierpienia niech usprawiedliwia teraz trwanie w melancholii. Stosunkom z ludźmi zaczyna towarzyszyć subtelny rys masochizmu.

Wspólnym mianownikiem wszystkich trzech form odniesienia do drugiego człowieka jest świadomość cierpiętniczej wartości samego siebie, którą przeniknięta jest melancholia. Można w tym widzieć degradację chrześcijańskiej koncepcji wartości cierpienia. O ile w chrześcijaństwie cierpienie miało wartość, ponieważ przynosiło jedyny w swoim rodzaju owoc, o tyle tutaj sam ból jest wartością. Cała reszta jest tylko okolicznościowym dodatkiem.

 

Krytyka sarmackiej melancholii

 

Nie należy tej krytyki dokonywać na płaszczyźnie samej nastrojowości. Nastrój jest tym, czym jest, nastrój istnieje i koniec. Krytyce można poddać jedynie wybór nastroju jako podstawowego wyrazu własnej głębi, jako swego sposobu istnienia. Chochoł sarmackiej melancholii jest odpowiedzią na świadomość porażki. Należy zapytać, czy taka odpowiedź jest odpowiedzią głębi ludzkiej rzeczywistości?

O co chodzi chochołowi sarmackiej melancholii w jego wyborze? Chodzi o samego siebie. Chochołowi sarmackiej melancholii chodzi w jego bytowaniu o własne bytowanie. Z porażki wynosi on świadomość istnienia zdegradowanego. Wybierając melancholię jako sposób istnienia, wybiera zdegradowane przeżywanie istnienia. Także własnego. Na tym polega impas, do którego doprowadza ludzką osobowość.

Na innym miejscu starałem się pokazać, że rdzeniem ludzkiej świadomości jest Ja aksjologiczne8. Ja aksjologicznemu w jego bytowaniu chodzi o realizowanie przedmiotowych wartości. Poprzez realizację wartości przedmiotowych uzyskuje ono świadomość wkorzenienia w realny, konkretny świat. Ono nie ucieka od świata, lecz działa w konkretnym świecie, gdzie stopniowo realizuje swe aksjologiczne wizje.

Porównanie z sobą obydwu sposobów istnienia pozwala nam dopiero uchwycić tragiczny impas, do którego doprowadza człowieka wybór sarmackiej melancholii jako stroju dla siebie.

 

*

 

Być może teraz pojawi się u Czytelnika pytanie egzystencjalne: gdzie chochoł istnieje? Ilu mamy chochołów? Jak istnieją? Czyim są dziełem? Czy w niektórych kryją się róże? Czy są zorganizowani?

Bardzo mi przykro, ale nie wiem. I bardzo przepraszam. Może on realnie i w całości nigdy nie istnieje? Może istnieją tylko jego części? A może jest odwrotnie? Cokolwiek nie jest wewnętrznie sprzeczne, może istnieć. A może to jest tylko pewna idea graniczna, ku której ciąży nasza świadomość, której jednak nie może osiągnąć?

Chochoł sarmackiej melancholii sprzeczny nie jest. Zgódźmy się zatem i przyznajmy mu sposób istnienia znany poetyckiej metafizyce Leśmiana, ten sposób, w jaki istnieją jego rusałki, których „sto tysięcy wypłynęło na księżyc, by istnieć mniej więcej”.

 


Pozostałe fragmenty książki Świat ludzkiej nadziei