Dziś rocznica urodzin kapelana Solidarności

73 lata temu, 14 września 1947 r. we wsi Okopy na Podlasiu urodził się Alfons Popiełuszko, znany później jako ks. Jerzy Popiełuszko, duszpasterz ludzi pracy, kapelan Solidarności, bestialsko zamordowany w 1984 r. przez funkcjonariuszy IV Departamentu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Z tej okazji przypominamy tekst Kai Bogomilskiej poświęcony Księdzu Jerzemu – “Kapelan Solidarności”.

Niech Pan błogosławi Polskę, dając jej kapłanów mających ducha ewangelicznego Popiełuszki – taki wpis w księdze pamiątkowej 25 maja 2002 roku umieścił kardynał Joseph Ratzinger, wówczas prefekt Kongregacji Nauki Wiary. 29 sierpnia 2008 roku A. Amato, prefekt Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, napisał w tej samej księdze: Niech wielki świadek wiary, Jerzy Popiełuszko będzie wzorem dla wszystkich młodych Polaków. Jego przykład niech żyje w naszych sercach. Maryja niech zawsze strzeże Polskę i jej drogich synów.

Ćwiczenia w cierpieniu

Urodził się 14 września 1947 roku w skromnym, wręcz ubogim chłopskim domu w Okopach koło Suchowoli. Głęboko religijni rodzice, Władysław i Marianna z domu Gniedziejko, wychowywali go w duchu miłości do Boga i Polski. Po maturze chłopak bez żadnej wątpliwości zgłasza się 24 czerwca 1965 roku do seminarium metropolitalnego w Warszawie i zostaje przyjęty. Rok później powołano go do wojska i wcielono do jednostki w Bartoszycach. Była to jednostka o zaostrzonym regulaminie. Jej prawdziwym celem było – przez musztrę na granicy tortur i indoktrynację polityczną – łamanie charakterów seminaryjnej młodzieży. Kleryk Jerzy nie chciał zdjąć z szyi medalika, a z palca różańca. Prawdę o tym, co przeszedł w ciągu dwóch lat służby wojskowej znamy z trzech listów pisanych do księdza Czesława Miętka, który od 1952 roku niemal do śmierci (1986) był ojcem duchownym warszawskiego seminarium i wychowywał wiele pokoleń kapłanów.

– Bardzo dziękuję za list i słowa otuchy – pisał przyszły błogosławiony w lutym 1967 roku. – Tak, słowa otuchy, bo nie raz miałem pewne wątpliwości, czy rzeczywiście dobrze robię stawiając czoła, cierpiąc za innych. Okazałem się bardzo twardy, nie można mnie złamać groźbą ani torturami. Może to dobrze, że akurat jestem ja, bo może ktoś inny by się załamał, a jeszcze i innych wkopał.

Podczas musztry dowódca plutonu znów kazał Jerzemu zdjąć z palca różaniec. Gdy kleryk odmówił, rozpoczęły się represje. A właściwie tortury.

– O 20.00 zaprowadzono mnie do dowódcy plutonu. Tam się zaczęło. Najpierw spisał moje dane. Potem kazał mi się rozbuć, wyciągnąć sznurówki z butów i rozwinąć onuce. Stałem więc przed nim boso. Oczywiście cały czas na baczność. Stałem jak skazaniec. Zaczął się wyżywać. Stosował różne metody […]. Starał się mnie ośmieszyć. Poniżyć przed kolegami, to znowu zaskoczyć możliwością urlopów i przepustek.

Za niewykonanie rozkazu (zdjęcie medalika i różańca) cały pluton “buntownika” został ukarany alarmem. I tak w kółko. Dzień po dniu. Przełożeni znajdowali pretekst, by dręczyć Jerzego i jego kolegów. Dowódca drużyny na rozkaz dowódcy plutonu prowadzał go na rozmowy wychowawcze z pietnastokilogramowym karabinem na szyi. W ciągu czterech do pięciu godzin nie mógł go zdjąć, a stał przecież na baczność. Na pluton spadał deszcz tzw. kar regulaminowych. Miało to skłócić go z kolegami. Skutek był przeciwny. Wielu brało z niego przykład. Pluton konsolidował się w oporze. Co jakiś czas wracała sprawa różańca. To był po prostu pretekst do udręczeń. Przyszły ksiądz rzadko otrzymywał przepustki nie wspominając już o urlopie.

Codziennie żołnierze w sutannach odbywali szkolenia polityczne. Tak opisywał je Jerzy w kolejnym liście do księdza Miętka.

– Dzisiaj mieliśmy polityczne z niejakim panem Chorążewiczem. Przez całe siedem godzin mówił o stosunku państwa do Kościoła i perspektywach na przyszłość. Księdza prymasa przedstawił w najbardziej czarnym świetle. – Słuchacze nie przyjęli tego steku bzdur za dobrą monetę. – …ten Chorążewicz wyjechał od nas zmyty. Kiedy został przyparty do muru, przyznał nam wiele racji, bo nie umiał odeprzeć naszych zarzutów. Okazało się, że to jest “chudy literat i magisterek”, który nie orientuje się w tych sprawach poza tematem, jaki przygotował.

Dwuletni pobyt w wojsku zahartował fizycznie i psychicznie przyszłego błogosławionego, ale do seminarium powrócił z nadwyrężonym zdrowiem.

Kapelan potrzebujących

W połowie 1970 roku przeszedł bardzo poważną operację. Jego życie wisiało na włosku. Bóg miał jednak dla inne plany. Wyzdrowiał, a 28 maja 1972 roku otrzymał w archikatedrze św. Jana w Warszawie z rąk sługi bożego Kardynała Stefana Wyszyńskiego święcenia kapłańskie.

19 sierpnia 1978 roku ksiądz Jerzy, wówczas wikariusz w parafii Dzieciątka Jezus na Żoliborzu, otrzymuje nominację na duszpasterza warszawskiej służby zdrowia. Pracował w tym środowisku aż do swojej męczeńskiej śmierci. Nawiązał z nim ciepłe, serdeczne kontakty. Sędziwi profesorowie medycyny, lekarze, pielęgniarki, młodzież medyczna – w skupieniu i z uwagą słuchali jego słów. Niektórzy właśnie podczas tych rozmów zaczynali rozumieć, że każdy katolik, a zwłaszcza pracujący w ich zawodzie, ma obowiązek chronić życie od poczęcia do naturalnej śmierci.

31 sierpnia 1981 roku ksiądz Jerzy odprawia mszę świętą dla strajkujących w Hucie Warszawa. Tak została nawiązana serdeczna, przyjacielska wręcz relacja z tym środowiskiem.

Zło dobrem zwyciężaj

Już po wypowiedzeniu przez Jaruzelskiego wojny narodowi, kapłan zaczyna odprawiać msze za ojczyznę w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Będzie to czynił co miesiąc, aż do kresu życia 19 października 1984 roku. Działał w ścisłej łączności z księdzem Tadeuszem Boguckim, proboszczem parafii i władzą archidiecezji.

Celebrowana przez niego liturgia stała się wielkim wydarzeniem w życiu wierzących. Środowiska podziemia solidarnościowego i niepodległościowego perygrynowały do świątyni z miast, miasteczek i wsi całego kraju. Tłumy wiernych nie mieściły się ani w kościele, ani w przylegających do jego terenu ulicach i parku.

– To było niezwykłe wydarzenie duchowe i patriotyczne – mówi uczestniczka tych mszy i działaczka podziemia niepodległościowego – chłonęłam każde Jego słowo. Przedtem byłam taką standardową katoliczką. Cotygodniowa msza święta, rutynowa modlitwa i to wszystko. Dzięki naszemu kapłanowi, mój i nie tylko mój kontakt z Bogiem zaczął się pogłębiać. “Zło dobrem zwyciężaj” to była instrukcja, której staram się być wierna przez przez całe życie. Wytworzyła się szczególna więź między nami. Tymi, którzy się modlili i słuchali tych homilii. Byliśmy wspólnotą. Wspólnotą kochającą Boga, zdolną do przezwyciężenia strachu przed komunistycznym aparatem terroru, zdolną do wysiłku i poświęcenia dla wolności. Ksiądz Jerzy właśnie taki był. Wielu to widziało i chciało go naśladować.

Rozpoczęły się represje, inwigilacji a szkalowanie. Jerzy Urban rzecznik prasowy rządu pod pseudonimem Michał Ostrowski opublikował w Ekspresie Wieczornym (27 grudnia 1983 roku) stek kłamstw przeciwko kapłanowi. Często wzywano go do Pałacu Mostowskich na przesłuchania.

– Przesłuchanie (12 grudnia 1983 rok) – zapisał ksiądz Jerzy w swoim notatniku – trwało do godziny trzynastej, a właściwie dwunastej, bo ostatnia godzina była dziwnym, niezrozumiałym oczekiwaniem nie wiadomo na co. Zarządzano przeszukanie mojego mieszkania przy Chłodnej 15. Nie ulega wątpliwości, że w czasie przesłuchania panowie z SB weszli do mieszkania i wnieśli tam obciążające mnie materiały. Było tam ponad piętnaście tysięcy egzemplarzy nielegalnych pism, trzydzieści sześć naboi do pistoletu maszynowego, trotyl, dynamit z zapalnikiem i przewodem elektrycznym do detonacji, cztery duże gazy łzawiące, sześćdziesiąt matryc zagranicznych, pięć tub farby drukarskiej. Pan jednak dał siłę, przyjąłem to spokojnie. Zacząłem się śmiać i powiedziałem: Panowie, przesadziliście.

13 października 1984 roku funkcjonariusze SB (Grzegorz Piotrowski, Leszek Pękala i Waldemar Chmielewski) dokonali nieudanego zamachu na życie kapłana. W sześć dni później już im się udało (19 października 1984 roku o godzinie 22-giej). Ksiądz Jerzy Popiełuszko, podczas powrotu do Warszawy, w Przesieku koło Torunia został uprowadzony przez tych samych esbeków. Torturowali go okrutnie, związali i zamknęli w bagażniku. Prawdopodobnie żył jeszcze, gdy na tamie włocławskiej został wrzucony do zalewu na Wiśle.

Dopiero 30 października podano do publicznej wiadomości informację o znalezieniu jego ciała w Zalewie Włocławskim. Przez ten czas niepewności, trwały całodobowe czuwania w kościele, w którym posługiwał.

Wiadomość o Jego beatyfikacji w 2010 r. była wielką radością dla większości Polaków. Wierzymy, że oręduje za nami u Tronu Niebieskiego.


Źródło: www.niezalezna.pl