Ks. Józef Tischner “Miłość w czasach niepokoju” – część XVIII

Zapraszamy do lektury niepublikowanych dotąd wykładów księdza Józefa Tischnera, które są opisem drogi do Miłości wg św. Jana od Krzyża – tej samej Miłości, której uczył Karola Wojtyłę w 1 poł. lat 40. ubiegłego wieku Jan Tyranowski, a o której to późniejszy papież pisał w “Pieśni o Bogu ukrytym”, być może najpiękniejszym w polskiej liryce wyznaniu Miłości.

 

Religia zmieniająca sens erotyzmu

 

Droga na górę Karmel Jana od Krzyża w zasadzie nie ma zakoń­czenia. Jest to w dokładnym tego słowa znaczeniu droga. Nie pokazuje i nie opisuje ona kresu, a więc nie pokazuje spotkania w miłości. Na tym polega też trudność rozumienia tej sprawy. Bo wtedy ten tekst wygląda tak jak dramat bez zakończenia. Człowiek się pyta: „Co dalej?”, „Po co to wszystko?”. Z samej książki się nie dowiemy. Niemniej w pierwszym tomie jest studium pod tytułem Noc ciemna, zawierające opis ostatecz­nego etapu, czyli opis miłości. Nagle Jan od Krzyża zaczyna opowiadać o miłości i wyodrębniać pewne jej etapy. Nazywa je schodami. Tych schodów, tych etapów jest dziesięć. Zaraz je będziemy przytaczać.

Przypomnę jednak nasz obraz wyjściowy. Jest relacja między „ja” i „ty”, relacja partycypacji, czyli uczestnictwa. Można powiedzieć, że między „ja” i „ty” wkroczyła jakaś muzyka i ta muzyka łączy duszę oraz Boga. Tak wygląda, jakby w tej muzyce chodziło o to, żeby Bóg i człowiek w pewnym sensie tańczyli w tym samym rytmie. Proszę sobie wyobrazić muzykę, taniec. W tańcu można rozmawiać o tym i o owym, ale mniej ważne jest to, o czym się mówi, niż to, że się uczestniczy w czymś razem, ma się świadomość uczestnictwa. Droga na górę Karmel nie jest niczym innym jak wchodzeniem w owo uczestnictwo. „Ja” – „ty” to relacja jakiegoś dobra. Ty jesteś dla mnie dobry, ja jestem dla ciebie dobry i stąd bierze się siła tej relacji. Doświadczenie dobra jest kluczem do owej relacji. W pewnym sensie to „ty” i to „ja” jest dobrem absolutnym. Co to znaczy absolutnym? Od słowa absolwere – rozwiązywać. Kiedy ja spotkam ciebie, to najpierw wszystkie moje dotychczasowe więzi ze światem rozwiązują się, a powstaje i pozostaje ta jedna więź z tobą. Chodzi o to, żebyśmy mogli być razem. To razem jest w do­bru, nie można tego oderwać od dobra. Z drugiej strony – tam, gdzie jest dobro, tam jest groźba jakiegoś zła. Czujemy, że między nami może być także źle. Kiedy zastanawiamy się nad pytaniami: Gdzie możemy doświadczyć dobra? Co to jest dobro? Co to jest zło?, to trzeba powiedzieć, że źródło­we doświadczenie dobra jest między nami. Jeżeli wiem, że ciebie krzywdzę, wiem, że dzieje się coś złego. Jeżeli wiem, że ty jakoś mnie krzywdzisz, dzieje się coś złego. Nie znam definicji dobra, nie znam definicji zła, ale wiem, że dzieje się coś złego. To tak samo, jakby się w tańcu powiedziało: „Źle tańczysz”. Nie trzeba mieć definicji tańca, żeby powiedzieć: „Zle tańczysz”. To się czuje, to się widzi. Coś podobnego tu się dzieje. Są to bezpośrednie doświadczenia, z których później można zrobić nakazy, zakazy, przykazania, co się chce. Ale jak nie ma bezpośrednich doświadczeń, to wszel­kie nakazy i zakazy wiszą w próżni. Droga między Bogiem a człowiekiem to taka droga jak ta, gdy ja zbliżam się do ciebie, a ty zbliżasz się do mnie.

Dobro jest opisywane przez słowo „mój”, „moje”. Zbliże­nie polega na tym, żeby człowiek mógł powiedzieć do Boga: „mój Bóg”, a Bóg do człowieka: „mój człowiek”. Tak samo jak między tymi, którzy się miłują: „jesteś mój”, „jesteś moja”. To bardzo ciekawa sprawa, że z dzisiejszego języka miłos­nego jakby to słowo wyparowało. Dlatego spłyciło się jego znaczenie i znaczenie tych związków, tych relacji.

„Mój”, „moje”, dobro, zło i idea partycypacji, czyli udziału w jakiejś wspólnej muzyce. W romantyzmie między mnie i ciebie wchodzi nastrój. Tym, co łączy romantyków, między innymi Boga romantyków i człowieka, ale także tym, co łączy Mickiewicza z Marylą, jest nastrój. Ta wspólnota jest przede wszystkim wspólnotą nastroju. Romantyzm jest epoką wiel­kiego odkrycia nastroju. Co to takiego jest nastrój? Atmosfera, wspólne przebywanie w tej samej atmosferze. Rozumiemy się wtedy bez słów, jest trochę inny świat, inne są barwy tego świata. W nastroju romantycznym jest trochę bólu, jest tęsknota. Bardzo ważna rzecz: aby podtrzymać nastrój roman­tyczny, „ja” i „ty” nie mogą się do siebie zbliżyć. Innymi słowy, nigdy nic mogą powiedzieć „mój” i „moja”. Na tym polega tragizm romantyczny, że nie można powiedzieć „mój” i „moja”. Choć właściwie można, ale inaczej. Jak Kordelia z Dziennika uwodziciela, która mówi: jesteś moim, moim prześladowcą, moim wrogiem, moim utrapieniem, moim nieszczęściem. Na zawsze mój, bo na zawsze moje nieszczęście. Czyli moje przez to, że nie moje. Tu jest ten tragizm romantyczny. To się przenosi także na religię. Robi się religię wiecznej tęsk­noty. Co to jest tęsknota? Tęsknota to jest coś takiego, co ginie wtedy, jak się ludzie spotkają. Ale wyobraźcie sobie, że zakochamy się w tęsknocie. Wtedy (oczywiście po to, aby podtrzymać tęsknotę) nie będziemy się mogli spotkać, bo tęsknota jest tym, co w nas najpiękniejsze. Można stworzyć taką atmosferę w kościele – atmosferę wiecznej tęsknoty. Może się człowiekowi wydawać, że jedynie poprzez tęsknotę da się zbliżyć do Boga.

Wróćmy do sprawy kluczowej w tym momencie. Mia­nowicie: między „ja” i „ty” jest relacja dobra. Muszą tu paść słowa: „mój”, „moja”. Gdy św. Tomasz spotyka Chrystusa po zmartwychwstaniu, powiada: „Pan mój i Bóg mój”. To jest kluczowe stwierdzenie, że mój. Kiedy Chrystus ustanawia Eucharystię, mówi: „Ciało moje dla was”. A więc ciągle rela­cja „mojości”. W romantyzmie ta relacja „mojości” nie może się do końca spełnić. I człowiek cierpi. W tym cierpieniu znajduje poczucie własnej wartości, własnej godności. Gdy­by Mickiewicz ożenił się z Marylą, byłoby to głupie. Gdyby Johannes z Dziennika uwodziciela ożenił się z Kordelią, nie byłoby przepięknego listu Kordelii do Johannesa po zdradzie. No i przede wszystkim Kordelią w tym jednym momencie, w którym dowiedziała się o zdradzie, nie wyglądałaby tak malowniczo. Rozumiecie? Tutaj jest ten problem. Jest taki skok, którego trzeba dokonać w religii, gdzie się dochodzi do „mojości”. Doświadczenie „mojości” musi się dokonać przez słowo, słowo do mnie skierowane. Ty do mnie to powiedziałeś. Są czasem takie wypowiedzi, takie słowa, o których możemy powiedzieć: „cały ty”. Czasem jedno słowo, jeden ton i wiemy, że w tej wypowiedzi jesteś cały ty. A przecież „ty” jest ogromną tajemnicą, my go do końca nie znamy. Ileż tam sekretów, ile tam kryjówek, ile tam schowków w tym drugim człowieku… A wiemy: „cały ty”.

Kiedy Jan od Krzyża opisuje swoją relację z Bogiem, mówi o pewnych słowach, w których „cały Bóg”. A przecież Bóg jest ogromną tajemnicą, nie przestaje nią być. Jednak „cały Bóg” to jakby cios boskości. Można sobie wyobrazić, że kiedy jawnogrzesznica, którą prowadzono na ukamienowanie, usły­szała te słowa (zresztą wspaniała scena komentowana przez Maxa Schelera. Na niej oparł on całą swoją filozofię warto­ści): „»Żaden cię nie potępił?«. »Żaden, Panie«. »I ja cię nie potępię; idź i nie grzesz więcej«”. W tych słowach, można powiedzieć, cały Bóg. Rozumiecie? Mimo że Bóg jest ogrom­ną tajemnicą, to z tych słów, z tych doświadczeń biblijnych można wyprowadzić taicie twierdzenie: „no tak, cały Bóg”. To kończy dyskusję, rzuca na kolana. Jest droga, „ja” i „ty”, nagle przychodzi to wyrażenie: „cały Bóg”, w którym widać od razu „mój”, „moje”. Czuć, że coś dobrego się dzieje, staje się coś dobrego, no i oczywiście zło odchodzi jak ci faryzeusze, którzy przyprowadzili dziewczynę na kamienowanie.

Teraz spróbujmy się skupić na opisie dziesięciu stopni mi­łości. To jest ciekawa sprawa, że dziesięć, ale Jan od Krzyża to jest koniec scholastyki, więc musi być usystematyzowane. Dowcipy potem rozmaici duchowni robili na ten temat, bo osoby, które się zaczytały w tej książce, przychodziły i nim zaczynały spowiedź, mówiły: „Już jestem na siódmym stopniu miłości”. Potem słyszały od spowiednika: „A po cóż żeś tam wlazł?”.

Jak to czytamy, wczuwamy się w sprawę, ona zaczyna być dla nas bardzo emocjonalna. Trzeba pamiętać, że cały czas funkcjonuje tu rozum krytyczny, który nie chce wierzyć. Jan od Krzyża przecież od samego początku nam mówi, że więcej wiemy o tym, czym Bóg nie jest, niż czym Bóg jest. I ciągle nas zmusza do wątpienia. Ciągle wątpimy, a jednak wątpiąc, wchodzimy w to doświadczenie. Tu jest także różnica w stosunku do religijności romantycznej. Bo w religijności romantycznej, kiedy już wejdziemy w ten nastrój, to powiemy: „Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko”. Tymczasem tutaj to szkiełko i oko mędrca ciągle się wtrąca.

Stopnie są następujące: „Pierwszy stopień miłości sprawia, że dusza choruje, jednak ku pożytkowi swemu” (dgk 556). Dusza jest chora. Cytat jest taki: „Ten to stopień miłości ma na myśli Oblubienica, gdy mówi: »Poprzysięgam was, cór­ki jerozolimskie, jeśli znajdziecie miłego mego, abyście mu oznajmiły, iż mdleję z miłości«”. Śmiała metafora, niezwykle śmiała. Pokazuje, iż relacja do dobra, do mojego, jest tego typu, że dusza jakby była chora, mdleje ku pożytkowi. Jan od Krzyża komentuje to tak: „Ta słabość nie jest jednak na śmierć, lecz na chwałę Boga. W niej bowiem omdlewa dusza dla grzechu i dla wszystkiego, co nie jest Bogiem, a to z miłości ku Niemu”. To jest metafora wzięta z Pieśni nad Pieśniami, a doświadczana w każdej ludzkiej miłości. Kiedy przychodzi miłość, człowiek jest, że tak powiem, psychicznie trochę rąbnięty. Jak to mówił mój przyjaciel górol: „Chłop jak we mgle. I nie wie, cy to te łocy, cy to te łuska, cy ten nosek, cy to syćko razem”. Nie będę komentował. Wymienię te stopnie.

Drugi stopień jest taki, że „zmusza duszę do ustawicznego szukania Boga” (dgk 557). O ile pierwszy był pasywny, bo cho­dziło o rodzaj omdlenia, to drugi zmusza do szukania Boga. Czyli pewna pasywność łączy się z aktywnością. Człowiek szuka śladów, znaków ukochanego. To jest ciekawe, gdzie szuka. Przeważnie szuka w świecie przedmiotów. Jakiś znak, jakiś ślad, jakieś zdjęcie. Na tym także polega jego dramat, bo wic, że to nie to.

Trzeci stopień (dgk 558) polega na tym, że człowiek odkry­wa, iż należy spełniać wolę ukochanego. Czyli nagle odkrywa nowy sens nakazów, zakazów, przykazań Bożych. Jak nie ma tego odkrycia, to przykazania Boże w gruncie rzeczy stają się instrukcją teatralną. Nie kradnij – no to chodzimy tak, żeby nie kraść. Nie kłam – chodzimy, żeby nie kłamać, bo tak przyzwoicie. Ale dopiero wtedy, kiedy się ma to doświadczenie miłości, wszystko nabiera nowego znaczenia. To coś takiego jak wtedy, gdy między zakochanymi nagle pojawia się pewien etos, zupełnie nowy etos. Wydarza się coś szczególnego. Ta­kiego, co przedtem było nieprzewidywane. Nagle człowiek usiłuje spełniać najmniejsze życzenia drugiego.

Teraz czwarty stopień – dusza „wiele cierpi bez utrudzenia” (dgk 559).To znaczy: dusza wtedy może się bardzo poświęcać, spełniać najtrudniejsze przykazania i nie czuje żadnego trudu. Dla ciebie mogę, ale tak w ogóle, to nie mogę. „Wiele cierpi bez utrudzenia”. Nie czuje się tutaj trudu. I cierpienie zmienia sens. Cierpienie nie jest już wtedy przekleństwem człowieka, ale jest marginesem poświęcenia.

Piąty stopień – „dusza gwałtownie pragnie i łaknie Boga” (dgk 560). Co to znaczy pragnąć i łaknąć gwałtownie? Jest to metafora, która na zewnątrz wyraża się gestem objęcia. Objąć to w pewnym sensie pokazać: „mój”, „moje” i być objętym. Pragnie objąć i być objętym. A z drugiej strony właśnie mo­ment objęcia jest tym (są na ten temat ładne analizy Levinasa), w którym jednocześnie się czuje, jak drugi się wymyka. Że jest tym, kogo objąć nie można. On ma w sobie jakiś horyzont, który jest o wiele dalszy. 

Gest – moje, a z drugiej strony nie moje. Z jeszcze innej: kiedy się słyszy od drugiego: „mój”, „moja”, wtedy dochodzi jakby do dotknięcia dwu oddaleń. Jakby dwie ogromne prze­strzenie, nieskończone przestrzenie się nagle zetknęły. I to jest piąty stopień. On syntetyzuje aktywność i pasywność. Tutaj, można powiedzieć, spoczynek. Analiza trochę mi się wymyka, bo to przecież nie jest tak, jakby objąć przedmiot – tę książkę czy okulary. To nie jest to samo. Objęcie – na przykład dziecka przez matkę, matkę przez dziecko – to nie jest objęcie jak branie. Kiedy dziecko bierze piłkę do ręki, to też obejmuje. Wchodzi tutaj metafora dotyku. Dotknąć, a z drugiej strony mieć świadomość, że dotyk nie obejmuje rzeczywistości.

Szósty stopień jest taki, że „dusza swobodnie wzlata ku Bogu, i wielokrotnie Go dotyka bez omdlenia, biegnąc drogą nadziei” (dgk 561). Znowu metafora Oblubieńca i Oblubieni­cy tutaj jest znakomita. Jest droga nadziei. Oblubieniec chodzi na AGH, oblubienica na filologię polską i jest wiek nadziei. Oczywiście filologia polska uczy o wiele więcej czuć tego świata, a tamci to tak tylko troszeczkę: gaźnik, maszyna, ale można go ostatecznie jakoś wysubtelnić. Dużo pracy i czasu trzeba włożyć, ale można go jakoś nastroić. Jest droga nadziei. Powiedziałbym: swobodnie wzlata. To jest ważne: ta relacja jest wolna, jest to relacja wolności. Niesamowita sprawa.

Bardzo ciekawa rzecz dzieje się na stopniu siódmym, na który wspięła się przed chwilą cytowana niewiasta. Mianowi­cie, „obdarza duszę niezwykłą śmiałością” (dgk 562), tzn. na siódmym stopniu dusza zaczyna się kłócić z Bogiem. Nie­które panie próbują tej kłótni w przypadku tego z AGH już na pierwszym etapie i to się oczywiście kończy totalnym nie­porozumieniem. Kłótnia jest możliwa dopiero na siódmym stopniu. „Miłość nie kieruje się tu rozsądkiem, by oczekiwać, ani jakąś radą, by się zatrzymać. Nie może być też powstrzy­mana wstydem, gdyż łaski, jakie Bóg daje duszy, wzniecają w niej pełną zapału śmiałość. Ten stan wyraża Apostoł, gdy mówi: »Miłość wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko wytrzyma«. Na tym stopniu miłości był Mojżesz, gdy prosił Boga, aby przebaczył ludowi winę, albo, jeśli tego nie uczyni, wymazał go z ksiąg, które sam napisał”.

Jest tu śmiałość jakiegoś szantażu w stosunku do Boga. Widać to pięknie z księgi tego, którego ryba zjadła: Jona­sza. Cały czas się kłóci z Panem Bogiem. To jest przepiękny dialog kłótni, ogromnej śmiałości, jakby równy z równym. I Pan Bóg patrzy na niego z ogromną radością. Natomiast kiedy Zachariasz zwątpił, od razu zaniemógł. Przynajmniej tak jest w tekście. Jakby kara Boża od razu do niego nastąpiła, jakby mu Pan Bóg powiedział: „dobrze, dobrze, ale nie na tym poziomie”. Jest to bardzo ciekawa sprawa.

Ósmy stopień: „dusza chwyta i obejmuje Umiłowanego, nie opuszczając Go” (dgk 563). Tutaj jest cytat z Pieśni nad Pieśniami: „Znalazłam Tego, którego miłuje dusza moja. Poj­małam Go i nie puszczę”. Czyli dochodzi do relacji „mój”, „moje”. A dlaczego? Bo dobro, które tutaj weszło w grę, jest absolutne. Jest takie doświadczenie: teraz już może zginąć świat, on już nie ma dla mnie znaczenia, jakby spełnił swoje znaczenie. Świat był sceną, dzięki której mogliśmy się spotkać. A skorośmy się już spotkali, to właściwie świat jest niepotrzeb­ny. Jest to niesłychana metafora końca świata. Koniec świata następuje nie wtedy, gdy kometa zderza się z ziemią, ale wtedy, kiedy ludziom albo Bogu i człowiekowi, którzy się spotkają, w zasadzie ten świat już nie jest potrzebny.

W romantycznym doświadczeniu mamy coś z tego. Jest takie powiedzenie romantyków, że największym szczęściem jest umrzeć młodo. Przychodzi pewien okres, gdy oni w tym nastroju dochodzą do szczytu. Co było do przeżycia, prze­żyli. I teraz właściwie na tym świecie już niczego interesują­cego spotkać nic można. Widać tutaj nastawienie na dobro. Odkrycie dobra absolutnego jakby unicestwia całą resztę.

Dziewiąty stopień – „słodko rozpala duszę” (dgk 563). Trzeba jednak pamiętać, że ciągle funkcjonuje umysł krytyczny. Zęby ten umysł krytyczny funkcjonował, Jan od Krzyża radzi mieć dobrego spowiednika, który wytrąca ze złudzeń. Tb byli na ogół ludzie niezwykle praktyczni, zdrowi – Jan od Krzyża czy św. Teresa. Niesłychanie trzeźwi w swoich sądach. Trzeź­wi przez to, że patrzyli na świat z takiego punktu widzenia, że ten świat ani ich nic mógł przestraszyć, ani ich nie mógł specjalnie ucieszyć. To była ta perspektywa: „Co się boicie? Duszy zabić nie mogą”.

„Dziesiąty, czyli ostatni, stopień tych ukrytych schodów polega na tym, że dusza całkowicie upodabnia się do Boga, a to dzięki jasnemu widzeniu Stwórcy” (dgk 564). „Błogo­sławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”. Dusza upodabnia się do Boga. Co znaczy to upodobnienie do Boga? To jest problem. Ale ponieważ ciągle jesteśmy na etapie słów, to nagle Bóg cały w słowie i dusza cała w słowie. Jest upodobnienie. Nie należy tego interpretować w ten sposób, że oto człowiek jako kropla wody nagle utonął w jeziorze. Nie ma człowieka, jest jezioro. Nie jest tak, ponieważ Bóg kocha tę kroplę wody i gdyby ona zniknęła, Bóg nie mógłby być już dobry. Bo nie można być dobrym tylko dla siebie. Gdyby wszystko stało się Bogiem, Bóg nie pokazałby swojej dobroci. Bo żeby być dobrym, trzeba być dobrym dla kogoś.

Mamy taką grę wedle Jana od Krzyża: w tym samym mo­mencie, w którym człowiek jakby zatapia się w Bogu, Bóg odtwarza człowieka po to, żeby go znowu móc kochać. Na tym polega gra – wieczna gra Boga i stworzenia – że dzięki człowiekowi Bóg znajduje potwierdzenie tego, że jest Bogiem, że jest dobry. Dzięki Bogu człowiek uzyskuje swoją tożsamość.

To, co powiem, wygląda na herezję, ale pomału. Jest tak, że w pewnym sensie Bóg nie byłby Bogiem bez człowieka. Byłby Stwórcą, ale nic byłby Zbawcą. Bóg, żeby być Zbawcą, potrzebuje tego, kogo zbawia. Z drugiej strony: człowiek nie byłby człowiekiem bez Boga, który z miłości go do istnienia nieustannie powołuje. To jest dialektyka miłości: miłość chce mieć i chce dać. Żeby mieć, w pewnym sensie wchłania. Żeby dać, w pewnym sensie oddała. Niektórzy idą tak daleko, że mówią coś strasznego: „Całe szczęście, że człowiek grzeszy”. Bo grzech oddala, ale jak oddala, to znaczy, że Pan Bóg tym bardziej kocha tego, co się oddalił, i chce go przybliżyć.

Niektórzy mistycy używali takiego łacińskiego sformu­łowania pecca forte, „grzesz mocniej”. To nie znaczy: popełniaj coraz większe grzechy, tylko: jeżeli grzeszysz, to w tym grzechu także zachowuj swoją tożsamość. To znaczy przyznaj się, że zabiłeś, bo Pan Bóg lubi takiego, który jest tożsamy ze sobą, a nie udaje kogoś innego. Czyli bądź mocny w tym, co robisz. Na tej zasadzie, żeby była gra między isto­tami autentycznymi.

Cała omawiana metaforyka jest, mówiąc językiem współ­czesnym, zakorzeniona w erotyzmie. Jakie to ma konsekwen­cje? To ma te konsekwencje, że nagle religia wpływa na ero­tyzm i zmienia jego sens. On jest symbolem rzeczywistości międzyludzkiej. Metafory wzięte z miłości międzyludzkiej nadają się najbardziej do opisu tych relacji. W wyniku opi­su nagle relacje międzyludzkie zaczynają nabierać głębszego sensu. Stąd w chrześcijaństwie mówi się, że małżeństwo jest sakramentem. Mamy zatem relacje podwójne: od dołu do góry, a potem od góry do dołu. Tu jest spór między chrześci­jaństwem a współczesnym erotyzmem. Mówi się, że chrześci­jaństwo nie akceptuje erotyzmu. Otóż z tego punktu widzenia widać, że akceptuje go za bardzo. I to tak akceptuje, że ten erotyzm często nie może tego znieść. To nie jest problem bra­ku akceptacji, ale to jest problem obciążenia ciężarem, który erotyzm nie zawsze może unieść.

 

 


Zobacz pozostałe rozdziały