Ks. Józef Tischner “Miłość w czasach niepokoju” – część XI

Zapraszamy do lektury niepublikowanych dotąd wykładów księdza Józefa Tischnera, które są opisem drogi do Miłości wg św. Jana od Krzyża – tej samej Miłości, której uczył Karola Wojtyłę w 1 poł. lat 40. ubiegłego wieku Jan Tyranowski, a o której to późniejszy papież pisał w “Pieśni o Bogu ukrytym”, być może najpiękniejszym w polskiej liryce wyznaniu Miłości.

 

Oczyszczanie rozumu

 

Większość z Państwa była zakochana. A jeżeli ktoś nie był ani nie jest, to na pewno przyjdzie to na niego. Niech go wtedy anieli strzegą. Mówi się: „Strzezciez jom anieli, niech nie chodzi w dumie, strzezciez łod kochanio, choć tak kochać umie”. Piękna sprawa. Gdyby ktoś jednak do tego nie czuł talentu, to jest także inna pieśń, którą polecam samotnym: „Lepij zyć samemu, jako się źle wydać. Pięknie Joneckowi, kie go z trumny widać”. Takie obrazy przed Państwem roztaczam, żeby zniszczyć je zaraz interpretacją wyzwolenia się – zarów­no z tej trumny, jak i z tego drugiego marzenia. Bo chłopska interpretacja sprawy jest o wiele prostsza: „Józek się łozenił, Józek się zaprzątnął. Juz się nie wyprządę, az nogi wyciągnę”. Sprawa jest jasna.

Podejmując tę metaforę miłości, proszę zwrócić uwagę, co się dzieje. Czy w tej miłości, doświadczeniu miłości, nie do­chodzi do paradoksalnego przeżycia, że ja go znam i nie znam zarazem? Ze ja ją znam i nie znam jej zarazem? Gdy przyjdzie nam opisać umiłowaną osobę, wtedy co się robi? Wtedy nasza wiara, jakaś intuicja tej osoby, jakieś zawierzenie tej osobie sprawia, że wszystkie pojęcia, za pomocą których staramy się ją opisać, nagle tracą sens. Możemy powiedzieć: „choleryk”, „sangwinik” – i nic o nim nie powiemy. Możemy po­wiedzieć: „Wygląda jak książę Józef Poniatowski”, ale wiemy, że nic o nim nic mówimy. Możemy powiedzieć, po męsku patrząc: „lekki chód”. Lekki chód, powiada Nietzsche, jest oznaką boskości. Znakomicie. Uważać tylko wtedy trzeba, żeby się nie potknęła na schodach w Collegium Novum i nie wyłożyła jak długa na ulicy, bo wtedy boskość dosięga bruku.

Do czego zmierzam? Zmierzam do tego, że przeżycie miłości w naturalny sposób wytwarza w nas pustkę w rozumie. W tym rozumie, który operuje pojęciami, który się naczy­tał, nachodził do szkoły, „nawiedział”. Nagle w tej sytuacji staje wobec ciemności. Tutaj sprawdza się teza św. Jana od Krzyża, że wiara wtrąca w ciemność. Oczywiście nie jest to ciemność, która trwoży, która straszy. Jest to ciemność, która fascynuje. To ten typ ciemności. Widzę, jak moja wiedza nie przystaje do tego, co czuję, co mam przed sobą. I odwrotnie. Myślę, że dopóki nie uwzględnimy tej metafory Oblubienicy i Oblubieńca, nie zrozumiemy istoty wiary. Raz jeszcze sobie to jedno zdanie spróbujmy uprzytomnić: „Wiara sprawia próżnię i ciemność w rozumie”. Można powiedzieć: wierność sprawia próżnię i ciemność w rozumie. „Jasne jest przeto, że rozum, aby mógł złączyć się z Bogiem, musi oślepnąć dla wszystkich ścieżek, po których iść może” (dgk 159). Wtedy nie ma drogi do ukochanego czy ukochanej. Niby wszystkie drogi są możliwe, a w gruncie rzeczy nie ma drogi. Rozum ślepnie na wszelką drogę, jest bezradny, nie wie, którą drogą pójść. Znowu się to da przełożyć na góralski: „Gorzołecki nie pijem, cekulady nic jem, ku dziewcyntom nie chodnym, bo sposobu nie wiem”. Znikają wszelkie sposoby. Pojawia się bezradność co do sposobu. „Arystoteles mówi, że tak samo jak oczy nietoperza zachowują się wobec słońca, które je całkowicie oślepia, zachowuje się i nasz rozum wobec naj­jaśniejszego światła Bożego, będącego dla nas ciemnością”. Jesteśmy, że tak powiem, nietoperzami w świecie Boga. „[…] rzeczy Boże im wyższe są w sobie i jaśniejsze, tym bardziej niezrozumiale i ciemniejsze dla nas. Potwierdza to również Apostoł, mówiąc, że wzniosłe rzeczy Boże dla ludzi są mało zrozumiałe” (dgk 159).

Święty Dionizy nazywa wiedzę o Bogu, którą się wtedy uzyskuje w wierze, „promieniem ciemności”. To nie jest pro­mień jasności, tylko promień ciemności. Nie zrozumiemy tego dopóty, dopóki nas nie zbliży sytuacja Oblubieńca i Oblubie­nicy. Jest w księdze Pieśni nad Pieśniami pewien fragment, na który ze szczególną miłością zwraca uwagę Jan od Krzyża. Mianowicie Oblubienica mówi: „Zobaczyłam go i odszedł”. Jan od Krzyża interpretuje to w ten sposób, że ten, którego zobaczyła, nie mieści się w obrazie, który otrzymała. Odszedł, bo zauważył, że jego widok nie jest naprawdę jego widokiem. Jest tak między miłującymi się ludźmi, że odchodzą od siebie. Ze zbliżając się do siebie, w pewnym momencie się rozchodzą, bo nagle odkrywają, że jedna lub druga strona nie widzi tego, co widzieć powinna. Ze sam fakt zbliżenia raczej zaciemnił niż otworzył oczy, bo ten drugi człowiek nie daje się zamknąć w obrazie wzrokowym, nie daje się zamknąć w obrazie słu­chowym, w definicji, którą się ma. Wtedy widzenie, zamiast przybliżać, oddala. Następuje powrót promienia ciemności. To jest ciemność, która w tej sytuacji bardziej poucza niż wszelka jasność. Tak to wygląda, jakby ta droga była zupeł­nie irracjonalna. Oczyszczamy rozum. Jest coś, tak mi się przynajmniej wydaje, irracjonalnego w tej drodze. Często interpretuje się miłość międzyludzką jako irracjonalną. Wielu poszukuje racjonalnych motywów miłości. Ty masz krowę, ja mam łąkę i wtedy to jest zrozumiałe. Usiłuję podeprzeć tę sprawę jakąś racjonalnością, tymczasem wydaje się, że to jest irracjonalne. Otóż to nie jest irracjonalne. Bo tu dochodzi do głosu doświadczenie o wiele głębsze, o wiele bardziej podstawowe, mianowicie doświadczenie dobra. Można by to doświadczenie dobra zamknąć w prostej formule: widzę, że jedynie wtedy będę w życiu naprawdę dobry, jeśli będę dobry dla ciebie. Z drugiej strony ta sama sytuacja: jedynie wtedy będę w życiu naprawdę dobra, jeśli będę dobra dla ciebie. Nagle znika problem bycia dobrym na każdym kroku i wszędzie. Jeżeli ja nie będę dobry dla ciebie tu i teraz, to znaczy, że nigdy dobry nie będę. Jeżeli zawalę tę sytuację, to zawalę cały świat. Dochodzi do czegoś takiego.

To się przemieszcza na sytuację Bóg i człowiek. Człowiek czuje, że jeżeli nie odpowie na zaproszenie Boga, to nie będzie do końca dobry. Ale i odwrotnie. Bo cały paradoks polega na tym, że zakładamy, iż druga strona, czyli Bóg, czuje to samo. Jakby Bóg był przekonany, że jeżeli nie będzie dobry dla tego oto człowieka, to straci swą boskość. Tu jest gra naj­wyższego rzędu. Jest to dramat religijny najwyższego rzędu. Nikt nie może być dobry w samotności. Żeby być dobrym, trzeba być dobrym dla kogoś. Ktoś musi potwierdzić tę do­broć. Bóg także nie może być dobry w samotności. Dobroć Boga musi potwierdzić człowiek, który tę dobroć w wolny sposób przyjmuje. Człowiek musi odkryć, że sam nie będzie dobry, jeśli nie będzie dobry poprzez Boga. Ale nie jest to takie proste. Bardzo często doświadczenia są inne: dobroć bez Boga albo nawet – spróbuję być lepszy niż mój Bóg. Jak już wspomniałem, Nietzsche mówi, że człowiek staje się ateistą wtedy, kiedy poczuje się lepszy od swego Boga. Człowiek patrzy na ten świat: tyle nieszczęść, tyle zbrodni… Myśli: „Ja bym to lepiej stworzył”, i podejmuje dzieło ulepszania świata. Robi rewolucję przeciwko Bogu, przeciwko wszystkim, żeby stworzyć lepszy świat. Wchodzi w konkurencję z Bogiem. Tu zaczyna się dramat religii i niereligii. Paradoks tego dra­matu, buntu przeciwko Bogu (zarysowanego między innymi przez Nietzschego), na tym polega, że w końcu buntownik jest lepszy dzięki Bogu. Dzięki temu, przeciwko komu się zbuntował. A więc w końcu i on nie może uciec od tego dialogu, od drogi na górę Karmel – tylko trochę innej. Inna ścieżka tutaj prowadzi.

Kiedy się mówi: „ogołocony z rozumu, z wiedzy”, to tego nie należy rozumieć jako absolutnie ślepego. To nie jest tak, że się na ślepo idzie w ogień, tylko idzie się w pewne do­świadczenie, które ma charakter wymienny. Tak jak między Oblubieńcem i Oblubienicą. Specyfika tej sytuacji jest taka, że obie strony czują, iż nie mogą być bez siebie. Co to znaczy nie móc być bez siebie? To bzdura, można być bez siebie. Ale nie móc być bez siebie znaczy nie móc być bez siebie dobrym. Wtedy nic jest ważne, czy dałem jałmużnę Cygance na ulicy, czy nie. Ważne jest, czy przeżyłem z tą drugą, wybraną osobą to, co trzeba było przeżyć. Bo ona jest dla mnie wcieleniem mojej sprawy z Panem Bogiem. Tak to w tym dramacie wyglą­da. Przechodzimy subtelnie z dramatu przedmiotu na dramat dobra. Nawet nie dobra i zła. Powiedziałbym: na dramat większego i mniejszego zła. Źle. Większego i mniejszego dobra. Co prawda dla mnie, który nie przyjdę na wezwanie Oblubienicy, będzie to równoznaczne z największym złem, chociaż obiektywnie będzie to tylko znaczyć, że zaspałem. Ale w tej sytuacji, w której drugi potrzebuje, a ja nie odpowiadam, dla mnie to jest klęska całego tego dramatu.

 

 


Zobacz pozostałe rozdziały