Ks. Józef Tischner “Miłość w czasach niepokoju” – część IV

Zapraszamy do lektury niepublikowanych dotąd wykładów ks. Józefa Tischnera, w których obok góralskich anegdot pojawiają się rozważania nad myślą największych filozofów. 

 

Ciemne noce miłości

 

Droga na górę Karmel św. Jana od Krzyża jest to klasyczny tekst mistyki chrześcijańskiej. Koniec średniowiecza. Tekst, który syntetyzuje doświadczenia mistyczne pewnej epoki. Charakterystyczny tytuł. Droga. Mamy w metaforze dro­gi nawiązanie do postaci Abrahama. Tam była droga i tutaj jest droga. Góra nieco inna. Góra Jana od Krzyża nazywa się Górą Przemienienia. Jest to aluzja do Ewangelii, do tej sceny, tego wydarzenia, kiedy apostołowie i Jezus wyszli na górę, na której Jezus się przed nimi przemienił. Na tej górze ma się dokonać jakieś przemienienie człowieka. Abraham szedł na górę z Izaakiem. Jan od Krzyża w zasadzie idzie sam, ale kiedy się uważniej przyjrzeć, jest trochę inaczej. On sam jest tym Izaakiem, który idzie na górę. A więc można powiedzieć, że dwie postacie Starego Testamentu łączą się w jedno. On sam ma się stać żertwą ofiarną i jednocześnie tym, który składa ofiarę. Cały proces wspinania się na górę to metafora dojrzewania miłości. W gruncie rzeczy cała ta książka jest o miłości. O tym, jak dojrzewa miłość. Gdybyśmy czytali ją bez tego uwzględnienia, to ona by się nam wyda­wała sucha, a niekiedy nawet okrutna. Gdy uwzględnimy ten fakt, że chodzi o dojrzewanie miłości, zobaczymy, jak ona jest prawdziwa. Ta książka jest także polemiką z pewną tradycją. Mianowicie z tragedią grecką. Wędrówka na Górę Przemie­nienia symbolizuje los człowieka. Czymże jest życie ludzkie? Wspinaczką na jakąś górę. W greckiej tradycji mieliśmy inną symbolikę życia ludzkiego. Platon przedstawia los człowieka jako człowieka jaskini. Ludzie są mieszkańcami jaskini, siedzą u jej wyjścia tyłem do światła, przed sobą mają skalną ścianę.

 

Na tej skalnej ścianie odbijają się cienie rzeczywistości, która jest za plecami. Za ich plecami pali się światło, chodzą praw­dziwi ludzie, a my patrzymy w ścianę i widzimy cienie tego świata. Cienie drzew, cienie kamieni. Życie wedle Platona jest wędrowaniem, obracaniem się w świecie cieni. Nikt w tym świecie nie jest naprawdę, każdy jest cieniem samego siebie. Mieszkańcy platońskiej jaskini nie mają możliwości ruchu, są przywiązani łańcuchami do miejsca. Zdarza się jednak niekiedy, że któryś z nich robi ogromny wysiłek i odwraca głowę wstecz. W pierwszej chwili czuje się oślepiony. Po ja­kimś czasie wraca do starej pozycji, nie wie, który świat jest prawdziwym światem. Czy ten, który widział w okamgnieniu za sobą, czy ten, który widzi na co dzień przed sobą. Zaczyna porównywać dwa widoki. Powoli dochodzi do wniosku, że ten świat niewidzialny, z tyłu, jest światem prawdziwym, a przed sobą ma jedynie cienie rzeczywistości. Co to jest cień? Jest to miejsce, na którym brakuje światła. Cień to jest nieobecność światła. Oczywiście po cieniu można odgadnąć kształt praw­dziwego świata, ale nie jest to łatwe. Trzeba uruchomić pamięć i porównywać to, co się zapamiętało, z tym, co się widzi. Stąd w jaskini platońskiej ogromną rolę jej mieszkańców odgrywa pamięć. Jak można poznać prawdziwy świat? Przez porów­nywanie obrazu w pamięci z doświadczeniem, które człowiek przeżywa. To jest bardzo głęboka sprawa. Tutaj dotykamy rdzenia pewnej koncepcji poznania.

 

Co to znaczy rozumieć? Aby rozumieć, trzeba porównać to, co się wie, z tym, co się widzi. Ja wiem, co to jest magnetofon. Porównuję moją wiedzę z tym, co tu widzę, i mówię: to jest magnetofon. Jak Państwo widzicie, w tym poznaniu kluczową rolę odgrywa pamięć. Poznanie jest nieustannym uruchamia­niem pamięci pod wpływem doświadczenia. Bardzo często jest tak, że pamięć jest tak mocna, iż doświadczenie nie jest w stanie wnieść nic nowego do wiedzy człowieka. Człowiek mówi: „A to znane”. „Chcesz iść na operę?”. „A to znane. Już byłem”. Przedrozumienie zamyka drogę do rozumienia. Sy­tuacja poznania normalnego jest tutaj, w tym świecie taka, że doświadczenie musi być tak mocne, żeby przebiło nasze przedrozumienie. W platońskiej jaskini, aby poznać prawdę, trzeba mieć pamięć. Skąd się bierze pamięć? U Platona pamięć jest wrodzona. A więc gdy porównujemy to, co widzimy, z tym, co mamy wrodzone. U Platona nie jest możliwe zaczęcie od zera, nie ma takiej sytuacji. Bo żeby poznać coś, trzeba już coś wiedzieć. Jest inaczej niż w empiryzmie, który twierdzi, że jesteśmy białą, niezapisaną tablicą, na której doświadcze­nie maluje swe znaki. Tam to jest niemożliwe, bo – powiada Platon – tablica musi być wrodzona. Znak musi być zna­kiem rozumianym. A żeby być zrozumianym, musi istnieć przedrozumienie. Poznając „ja” w świecie platońskim, do­konuję bezustannego potwierdzania przeszłości. Przeszłość jest bardzo ważna w tym poznaniu. W zależności od tego, co już było, łapię to, co będzie. Z tego wynika, że przeszłość jest najmądrzejsza, a my – idąc w doświadczenie – ciągle przypo­minamy sobie na nowo własną przeszłość, własny początek.

 

W świecie Jana od Krzyża mamy zupełnie inny obraz. Po pierwsze, nie ma już kajdan, czyli mieszkańcy świata jaskini wyszli z jaskini i idą w stronę słońca. Nie tylko się odwrócili, ale zrzucili z siebie kajdany i idą w stronę słońca. Ich droga jest drogą w górę, a nie drogą po płaszczyźnie. Oznacza to, że ogromną rolę na tej drodze odgrywa nie pamięć, ale nadzieja. Nieustannie trzeba przezwyciężać pamięć w stronę jakiejś nadziei. Cały ból wędrówki na tym polega, że każdy następny krok jest niewiadomy. Wiadome jest to, co porzucamy. Wy­obraźmy sobie, że ktoś zatrzymał się, nie chce iść, stanął. Co to znaczy? To znaczy, że wspomnienie, pamięć wzięła górę nad nadzieją. Inny jest podmiot dramatu platońskiego. Ten człowiek, który siedzi, od czasu do czasu sobie coś przypomi­na, a inny podmiot tego dramatu idzie, idzie w górę. Jan od Krzyża będzie podglądał, co się dzieje w duszy tego człowieka, gdy się w górę wspina. Na szczycie tej góry czeka go przed­miot jego miłości. Na szczycie jest Ten, kogo miłuje dusza moja. On wzywa: „Pójdź do Mnie”. Zaczyna się pewien proces w człowieku. Z jednej strony walki ze sobą, a z drugiej strony potwierdzenia siebie. Ja muszę coś w sobie przezwyciężyć, żeby ruszyć w drogę. Ja muszę pokonać jakąś ociężałość, prze­de wszystkim ciała. Wyjść z miejsca, w którym mi dobrze, do którego jestem przyzwyczajony. W gruncie rzeczy wszystko mam, niczego mi nie brakuje. Nagle słyszę: „Pójdź za Mną”. Rzucam wszystko i idę w niewiadomą. Im bardziej w czysty sposób słyszę ten głos, tym bardziej nieważne stają się pewne części mojej egzystencji. Na przykład mniej ważny jest głód. Cóż, że jestem głodny, kiedy zbliżam się do przedmiotu mojej miłości? Często muszę pokonać niewyspanie, często – słysząc ten głos – muszę się wyrzec obrazu, widoku, bo przedmiot miłości jest wysoko, na szczycie, a po drodze mam rozmaite wyobrażenia tego przedmiotu. Ale gdyby dobrze porównać, to zrobię krok do przodu. Wyobrażenie miłości się zmienia. Każdy ruch oznacza jednocześnie inny wygląd umiłowanego. Nigdy tutaj sytuacje się nie powtarzają. Robi się we mnie coś takiego, że nagle muszę jakoś sobie zaprzeczyć, a zarazem u bić potwierdzić. Wiem, że przedmiotu mojej miłości nie spotkam przez dotyk. Ściślej mówiąc, jeśli nawet dotknę, to wiem, że mój dotyk tego przedmiotu nie obejmie, że on mi się wymknie, że będzie kimś więcej. Jeśli usłyszę, on będzie kimś więcej niż to, co mi w tej chwili powie. W związku z tym będę się musiał także odnieść z dystansem do słuchu. To się 11azywa przezwyciężanie zmysłów. Brzmi groźnie, a w gruncie rzeczy jest to proces, który przeżywa każdy człowiek w miłości. Z jednej strony każdy zmysł w miłości jest bardzo potrzebny, a z drugiej strony przychodzi taki moment, że umiłowany, umiłowana jawi się jako coś o wiele większego niż to, co widać.

Kiedyś przed laty to mi się nawet podobali, ściślej mówiąc: podobały [kobiety], i nigdy nie wiedziałem, jakie mają oczy. Potem mnie w tym niewidoku utwierdziła filozofia Levinasa, która powiada, że widok drugiego człowieka, jego twarzy, jest taki, że często nie wiemy, jaki jest kształt oblicza, oczu tego drugiego. Poprzez ten widoczny aspekt człowieka przebija coś niewidocznego. I to, proszę Państwa, jest cała sprawa. Cała ta wędrówka na górę jest analizą miłości, która zbliża się do dru­giej miłości. To są wielkie teksty o miłości w naszej kulturze. Może nawet ostatnie. Bo potem, kiedy był już renesans, nowożytność – człowiek tak się zafascynował światem zewnętrz­nym, że właściwie nie bardzo rozumie swój wewnętrzny świat.

Jest coś niezwykłego w tej niewiedzy o miłości, jaką prezentuje kultura europejska XVIII, XIX i XX wieku. Wiek XVII, wiek racjonalizmu, ale także potem romantyzm, w gruncie rzeczy przestały rozumieć to, czym jest miłość.

Ciekawe, że tekst Jana od Krzyża jest właściwie komen­tarzem do Pieśni nad Pieśniami. Gdy czytałem go przed laty, to wydawał mi się wstrętny i okrutny. Bo mamy na przykład taki rozdział, który mówi, że człowiek, który chce zbliżyć się do swojej miłości, musi umartwić wzrok. No straszne rzeczy. Umartwić wzrok to znaczy tak chodzić, tak patrzyć, żeby się nie widziało, nie oglądać się niepotrzebnie. Ale kiedy człowiek spojrzy na ten tekst poprzez doświadczenie miłości, to jest to przecież elementarne doświadczenie, że jeżeli się zakocham, to nie widzę nic poza tą czy poza tym, którego kocham. Wtedy to, co się nazywa umartwieniem, jest naturalnym doświad­czeniem niezwykłej wartości drugiego człowieka, odkryciem jego niepowtarzalności, a więc czymś zupełnie naturalnym w rozwoju miłości. Potem jest taki tekst, który mówi, że na drodze na Górę Przemienienia rozum ma niewiele do powie­dzenia. I znowu, kiedy czyta się to, człowiek myśli: „No jakżeż to? Zwariował? Religia bez rozumu?”. Z drugiej strony – jak się popatrzy na doświadczenie miłości, to jest w nim obecne to, że przeżycie miłości jest mądrzejsze od rozumu. Jest jakiś rozum w miłości, który sprawia, że rozsądek staje się nagle nierozumny. Jeszcze piękniej te sprawy nam się ujawnią wte­dy, kiedy u Jana od Krzyża wejdzie w grę metaforyka nocy. Na drodze do miłości przechodzi się przez doświadczenia nocy. „Noc ciemna”. Każda miłość ma swoje ciemne noce. Są naturalną sytuacją, w której człowiek dokonuje wyboru. Podkreślam słowo „wybór”, bo istotną różnicą pomiędzy ro­mantyczną wizją miłości a wizją miłości Jana od Krzyża jest to, że miłość romantyczna dojrzewa czy dokonuje się bez potrzeby wyboru. Natomiast miłość u Jana od Krzyża jest nieustannie powtarzanym wyborem. To, co nazywa się w życiu codziennym „wybranka” czy „wybranek”, pochodzi z filozofii Jana od Krzyża dowodzącej, że trzeba nieustannie wybierać, że zakochany to ten, który wybiera. Ale wybiera w nocy, „nocy ciemnej”. To znaczy wybiera wtedy, kiedy ukochany czy uko­chana milczy. Są także noce ciemne innego typu, kiedy nagle przychodzi do człowieka nadmiar światła. Jest tak wielki, że człowiek nie wie, co robić. Nadmiar światła działa wtedy tak samo jak ciemność. Ta metaforyka jasności, światłości jest niezwykle głęboka. Powtarzam, że ona wiąże się nieustannie z problemem wyboru.

Z kolei w romantyzmie mieliśmy do czynienia przede wszystkim ze wspólnym doświadczeniem melancholii. Zako­chani romantycy to ludzie przeżywający razem ten sam nastrój. Głównie nastrój melancholii. Ja mam nastrój melancholii, ona ma nastrój melancholii, razem czujemy przez melancholię świat. Melancholia nas łączy. Więź trwa tak długo, jak długo trwa melancholia. A z drugiej strony – melancholia na tym polega, że nigdy nie ma więzi absolutnej. Natomiast u Jana od Krzyża więź dokonuje się na innym poziomie. Liebert na­pisał: „Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. Można powiedzieć, że logika dramatu jest tutaj lo­giką nieustannego wybierania. Jakby ludzie byli zafascynowani tym, że mogą siebie wybierać. Wierność polega na tym, że ciągle się wybiera. Nieustanne powtarzanie wyboru. Ale do tego potrzeba, żeby obie strony były wolne. Jest taka gra tu­taj, że z jednej strony chcę cię mieć, a z drugiej – muszę cię pozostawić swoją własnością. Ty musisz mieć siebie, żeby mnie wybrać. Ja muszę mieć siebie, żeby ciebie wybrać. Cała dialektyka miłości jest grą w obrębie tego „mieć”. Ja jestem twój, ty jesteś moja, ale zarazem ty jesteś swoja, ja jestem swój i dzięki tej wolności możemy siebie wybierać. Wybiera­my ciągle w jednym kierunku, ale nie tak, jak pieśń góralska mówi, że „kanysie wywinę, kanysie obrócę, to jednom pociese, a drugom zasmucę”.

W logice wybierania (co jest też niesłychanie ciekawe), na przykład w romantyzmie, w zasadzie słowo nie odgrywa istotnej roli. Można powiedzieć, że szczytem ekspresji miłości romantycznej dopóty, dopóki ona żyje, jest westchnienie. Głę­bokie jak ocean, jedno wielkie westchnienie. On wzdycha, ona wzdycha i to jest cała ekspresja. A potem już wyższy stopień ekspresji: ona się topi, on schodzi nad jezioro, wywołuje ducha, cierpi, w końcu także się wiesza. Rzeczy więc dokonuj ą się bez słów. „Kiebyś sobie, Jasiu, moje myśli wiedzioł, nie godołbyś dużo, przy mnie byś posiedzioł”.

W miłości Jana od Krzyża słowo jest niezbędne, jest jedy­nym pomostem. Fundamentalnym pomostem między umiło­wanym a umiłowaną, duszą i Bogiem, jest słowo. Wędrowiec czyta Pismo Święte i oto pewne słowa zapadają w jego duszę. W ten sposób Bóg do człowieka przemawia. Zawsze są to nie­co inne słowa. Im wyżej, tym bardziej słowa, powiedziałbym,  ubogie, a fundamentalne. Cała sztuka czytania Pisma Święte­go na tym polega, żeby odpowiedni pokarm na odpowiednim stopniu wędrówki mieć.

Mój kolega – bardzo głęboko żyjący życiem duchowym, postępujący do góry powoli, ale pewnie – przez pięć lat [se­minarium] był na pierwszym stopniu życia wewnętrznego i wystarczyły mu dwa teksty z Nowego Testamentu. Tekst, w którym Pan Jezus mówi do jawnogrzesznicy, że wiele jej wybaczono, bo wiele umiłowała, i tekst z Kany Galilejskiej, gdzie Matka Boska mówi do Pana Jezusa: „Wina nie mają”. Partnerem w dialogu jest Biblia, ale odkrywa się w niej słowa szczególne, które karmią duszę.

Piękna teoria mowy u Jana od Krzyża, znowu żywcem wzięta z mowy miłosnej, jest komentarzem do Pieśni nad Pieśniami. Zwraca uwagę na słowa, które nie tyle opisują rze­czywistość, ile ją tworzą. Powiada, że kiedy dusza jest zaniepo­kojona i usłyszy słowa „nie bój się”, wtedy spływa na nią spokój, ponieważ słowa te tworzą w niej spokój. Nie tylko opisują, one w niej ten spokój tworzą. Jan od Krzyża opisuje twórczą siłę słowa w dramacie „Miłość”. Bardzo często najważniejsze nie jest to, co się mówi, tylko że się mówi. Że zagadasz. Wystarczy powiedzieć: „Ej, Jasiu, Jasiu”. Jasiu już łapie orientację. Kasia też. Są tu, powiedziałbym, bogate skojarzenia. Ale ci ludzie [mistycy] znali niesłychanie wartość mowy, godność mowy. Ich mowa nie była gdakaniem.

 


Zobacz pozostałe rozdziały