Ks. Józef Tischner “Drogi i bezdroża miłosierdzia” – część IV

Zapraszamy do lektury dzieła “Drogi i bezdroża miłosierdzia” autorstwa ks. Józefa Tischnera

 

SIOSTRA FAUSTYNA I FRYDERYK NIETZSCHE

 

Między św. Siostrą Faustyną a Fryde­rykiem Nietzsche jest tylko to podobieństwo, że obydwoje mówili o miłosierdziu, bo poza tym są same różnice. Różnice są tak ogrom­ne, że żadnemu znawcy filozofii Nietzsche­go nie przyjdzie do głowy, by zająć się „Dzien­niczkiem” nieuczonej zakonnicy, która twier­dzi, że Pan Bóg do niej przemawia, ale też żaden znawca „Dzienniczka” – choćby na­wet teolog – nie weźmie do ręki „Genealo­gii moralności” lub „Antychrysta”, by szu­kać w nich klucza do lepszego rozumienia duszy zakonnicy. A jednak skoro obydwoje mówią o miłosierdziu, ich zestawienie nie jest absurdalne. W dodatku mówią szczerze, aż do granicy bólu. To, że ich mówienia róż­nią się od siebie, nie powinno dziwić, lecz raczej kusić do pytania: skąd te różnice?

Siostra Faustyna nie rozwija teorii miłosierdzia. Jest osobą, która doświadcza miłosierdzia, przeżywa je, poprzez to do­świadczenie rozumie Boga, siebie, innych. Jest, jeśli można tak powiedzieć, doskonałą aktorką w dramacie napisanym dla niej przez tajemniczego Mistrza. To, czym jest dla niej miłosierdzie, daje się wyczytać z jej zwie­rzeń. Zwierzenia są absolutnie szczere. W umyśle Faustyny zupełnie brak „względu na innych” – tego „względu”, który wciska się często w to, co ludzie opisują, i nie pozwala im na szczerość nawet wobec samych siebie. Sama prostota zakonnicy sprawia, że może być ona dla nas szczerym świadkiem religijnego wymiaru miłosierdzia. Ten właśnie wymiar ostro zaatakował Fryderyk Nietzsche. Miłosier­dzie jest – jego zdaniem – wyrazem resentymentu i jako takie służy do poniżenia tych, którzy chrześcijanami być nie chcą. „Miłosier­ne poniżanie” przeciwników należy do istoty chrześcijaństwa.

W tym stanie rzeczy porównanie fi­lozofa i zakonnicy samo się narzuca. Gdy­by jednak ktoś jeszcze miał wątpliwości, niech rozważy propozycję Henri Bergsona, który uważał, że filozofia nie będzie pełną filozofią, jeśli nie uwzględni doświadcze­nia mistyków.

W punkcie wyjścia trzeba jednak przyznać rację zarówno zakonnicy, jak filo­zofowi. Przede wszystkim należy powie­dzieć: resentyment jest. Nietzsche nie wy­myślił tego, o czym pisał. Miał rację również wtedy, gdy odkrywał resentyment w chrześ­cijaństwie. Religijność resentymentu cho­dziła i nadal chodzi na dwóch nogach, prze­mawia, zaraża i sieje spustoszenia. Trzeba jednak natychmiast dodać: religijność bez resentymentu także jest. Ona też chodzi na dwóch nogach, promieniuje na zewnątrz i buduje swoisty świat otoczenia. Miłosier­dzie tkwi tu i tam. W pierwszym przypad­ku resentyment bierze w jasyr miłosierdzie, w drugim miłosierdzie bierze w jasyr resen­tyment i tak powstają dwie istotnie różne religijności: podrobiona i rzetelna.

 

 

 

Resentyment: Fryderyk Nietzsche

 

Naturę resentymentu najlepiej wyło­żyć za pomocą przypowieści o lisie, który miał apetyt na słodkie winogrona. Cóż z tego, gdy winogrona wisiały zbyt wysoko. Lis tak wysoko nie sięgał. Aby się jakoś pocieszyć, wmówił sobie, że winogrona są kwaśne. Wszystkich zaś, którzy twierdzili, że jest ina­czej, uznał za kłamców.

Resentyment polega na odwróceniu – „przewrocie” – porządku wartości. Wartoś­ci wyższe zostają uznane za wartości niższe, a niższe za wyższe. To, co jest słodkie, staje się gorzkie, a to, co gorzkie, staje się słodkie. Skąd się to bierze? Ze słabości. Lis nie przy­znaje się do tego, że jest mały, wiadomo prze­cież, że lisy są wielkie. Zamiast uznać praw­dę, mści się na porządku wartości i przewra­ca go do góry nogami. Ale zemsta na porząd­ku wartości jest w istocie rzeczy zemstą na ludziach tego porządku. Chodzi o to, by zmie­niwszy porządek, pierwsi byli ostatnimi a ostatni pierwszymi.

U źródeł resentymentu kryje się podstawowy problem wartości ludzkiego Ja. Nazwałem to kiedyś problemem Ja ak­sjologicznego, Każdy z nas jest najpierw i przede wszystkim wartością dla samego siebie. Moje Ja jest Ja aksjologicznym. War­tość ta ujawnia się jednak dopiero wtedy gdy służy innym wartościom. Powiedz mi, dla jakich wartości się poświęcasz, a po­wiem ci, jak siebie cenisz. Ja aksjologiczne artysty odsłania się w dziełach sztuki. Ja aksjologiczne człowieka religijnego odsła­nia się w „modlitwie i dobrych uczynkach”. Ja aksjologiczne człowieka nauki odsłania się w jego pracach naukowych. Każde Ja nosi ze sobą partyturę wartości, wedle któ­rej gra swoje życie.

Zdaniem Nietzschego, kult miłosier­dzia, litości, współczucia jest w chrześcijań­stwie wynikiem przewrotu w królestwie wartości. Ponieważ chrześcijanom nie jest dostępna siła i moc – chrześcijanie to słabi i bezradni niewolnicy – poniżają wartości, do których sięgnąć nie są w stanie, a wy­wyższają te, które są im potrzebne: miłosierdzie, pokorę, nadstawianie drugiego policzka. Niemoc, która nie szuka odwetu, staje się dla nich „dobrocią”, „trwożliwa niskość” jest „pokorą”, uległość wobec tych, których nienawidzą, zwą „posłuszeń­stwem”, z „przymusu czekania i tchórzo­stwa” tworzą cnotę cierpliwości, a „niemoż­ność zemsty” jest dla nich przebaczeniem. Tak powstaje chrześcijańska „moralność niewolników”.

Fryderyk Nietzsche pisze: „Bunt nie­wolników na polu moralności zaczyna się tym, że ressentiment samo twórczym się staje i płodzi wartości: ressentiment takich istot, którym właściwa reakcja, reakcja czy­nu, jest zabroniona i które wynagradzają ją sobie tylko zemstą w imaginacji. (…) czło­wiek opanowany przez ressentiment nie jest ani szczery, ani naiwny, ani z samym sobą uczciwy i otwarty. Jego dusza zezuje; duch jego kocha schowki, kryjome dróżki i wrota od tyłu; wszystko, co skryte, ma powab dla niego jako jego świat, jego pewność, jego uciecha; zna się on na milczeniu, na niezapominaniu, na czekaniu, na tymczasowym zmniejszaniu się i upokarzaniu” („Z genea­logii moralności”, rozprawa I, n. 10).

Twórczość resentymentu jest w isto­cie rzeczy twórczością zawiści. To zawiść poniża innych, by wywyższyć siebie. Jakże „twórcza” jest nieposkromiona zawiść! Ile ukrytych „prawd” o człowieku może odsło­nić! Ile kroków przedsięwziąć, żeby się bro­nić przed „wrogiem”! Pozornie zawiść od­dala człowieka od człowieka, nie pozwala go pojąć, w gruncie rzeczy jednak wiąże i zniewala.

Jak rodzi się zawiść? To bardzo inte­resujące. Oto nasz lis nosi w duszy widok szpaka, który choć niepozorny, a jednak… sięga wyżej. Człowiek także nosi w sobie swoje „drugie Ja”- jakiś ideał samego siebie – z którym bezustannie porównuje i mierzy swoje realne Ja. Ono – to drugie idealne Ja – spędza sen z jego powiek, prześladuje go, poniża i unicestwia. Niekiedy może dojść do tego, że Ja idealne zupełnie zasłoni Ja real­ne: człowiekowi wydaje się wtedy, że zawsze jest taki, jaki być powinien. Wtedy – koniec wewnętrznych prześladowań! Wtedy czło­wiek żyje w świecie fikcji, porusza się w ja­kimś pół-śnie. Nagle przychodzi wstrząs: idealne wyobrażenie siebie napotyka przed sobą na swój odpowiednik. Oto moje „dru­gie Ja”! „To ten” – myśli klasowy prymus, widząc kolegę, który także dobrze się uczy. „To ta”- czuje dziewczyna, gdy napotka inną dziewczynę, która może zainteresować jej chłopaka. Lis przeczuł „swojego szpaka” i uruchomił mechanizm obronny – „bezin­teresowną” zawiść.

Resentyment jest właśnie mechani­zmem obronnym świata fikcji. Resentyment manipuluje hierarchiami wartości, odwraca je i przewraca, nagina do mniej lub bardziej indywidualnych potrzeb, po to tylko, aby móc powiedzieć, że „szpak mimo wszystko nie jest święty”. Ktoś wprawdzie zachował się wspaniale podczas wojny, ale… bije żonę. Ktoś inny był więziony przez komunistów, ale… nie ma ślubu kościelnego. Ktoś zrobił wiele dla pojednania narodów, ale… ma zbyt luksusowy samochód. Tamte miary wartoś­ci są nieważne, ważna jest ta, którą ja sto­suję! Na tej zasadzie litość znalazła się na szczycie ideałów.

O litości czytamy u Nietzschego: „Zwie się chrześcijaństwo religią litości. Li­tość stoi w przeciwieństwie do afektów fo­nicznych, podnoszących energię poczucia życia: działa depresyjnie. Litując się, traci się siłę. Przez litość zwiększa się i zwielokrot­nia się jeszcze ubytek siły, który już sam cier­pienie przynosi życiu. Samo cierpienie sta­je się przez litość zaraźliwym; w pewnych okolicznościach można osiągnąć przez nią ubytek życia i energii życiowej, który stoi w niedorzecznym stosunku do »quantum« przyczyny (wypadek ze śmiercią Nazareńczyka). (…) Litość krzyżuje na ogół prawo rozwoju, które jest prawem selekcji. Utrzy­muje ona przy życiu, co do śmierci dojrza­ło; broni siebie ku korzyści wydziedziczonych i skazańców życiowych, nadaje samemu ży­ciu, wskutek bezliku wszelkiego rodzaju nie­udanych, których przy życiu utrzymuje, wygląd posępny i podejrzany. Ważono się na­zwać litość cnotą (w każdej dostojnej moral­ności uchodzi ona za słabość); posunięto się dalej, uczyniono z niej samą cnotę, grunt i źródło wszelkich cnót – tylko oczywista, o czym zawsze pamiętać należy z punktu wi­dzenia filozofii nihilistycznej, która zaprze­czenie życia na swej wypisała tarczy (…) Nie ma nic niezdrowszego, wśród naszej nie­zdrowej nowoczesności, nad litość chrześci­jańską. Tu być lekarzem, tu być nieubłaga­nym, tu krajać nożem – to nasze zadanie, to nasz rodzaj miłości człowieka, przez to jes­teśmy filozofami i hiperborejami” („Anty­chryst”, ks. I, 7).

Zamiast o „moralności niewolników”, wołałbym mówić o „moralności żebraczej”. Metafora „żebraniny” jest bliższa doświad­czeniom społeczeństw postkomunistycz­nych, niż metafora niewolnicza, a w istocie rzeczy w obu przypadkach chodzi o to samo. W „moralności żebraczej” na pierwszy plan wysuwa się zawsze to, co może budzić li­tość. Widoki bólów, świadectwa choroby, nędzne ubrania, niemowlęta na rękach. W moralności żebraczej cierpienie staje się częścią aksjologicznego Ja. Jestem, bo cier­pię. Chodzi jednak przede wszystkim o ta­kie cierpienie, które może się stać widowis­kiem. Żebrak robi z cierpienia spektakl. A wtedy inni – ci niemiłosierni – padną ofia­rą „zemsty w imaginacji”. „Winą” ich będzie najpierw to, że nie zauważają biedy, następ­nie to, że się nie litują, a w końcu nawet to, że są zdrowi.

Cóż więc należy rzec o resentymencie? Trzeba przyznać, że Nietzsche nie wy­myślił zjawiska: resentyment jest, „moral­ność” resentymentu także jest, chodzi na dwóch nogach i pojawia się w obrębie chrześ­cijaństwa. Powstaje tylko pytanie: czy nie ma innej religijności, jak tylko religijność resen­tymentu i czy ta inna religijność także nie chodzi na dwóch nogach i nie jest jeszcze bardziej realna od pierwszej?

Wyznanie Siostry Faustyny: miłość

Nietzsche nie uwzględnia istotnej różnicy, jaka zachodzi między miłosier­dziem, litością i współczuciem, pakując wszystko do jednego worka wartości „tonicznych”. Tymczasem różnice te są ważne. Istotny jest zwłaszcza szczególny status współczucia. Współczucie jest jedną z od­mian poznania innego człowieka, przede wszystkim poznania jego cierpień. Dzięki „współ-czuciu” (współ-odczuwaniu) może­my wiedzieć, co się dzieje w duszy innego wtedy, gdy płacze, śmieje się, wypatruje lub żegna kogoś, Współ-czucie pozwoliło same­mu Nietzschemu na rozpoznanie mechaniz­mu resentymentu i na jego znakomity opis. Poddając krytyce współ-czucie, Nietzsche podcinał gałąź, na której sam siedział. Gdy natomiast idzie o miłosierdzie i litość, to poprzestańmy na jednym stwierdzeniu: one są różnymi „twarzami” miłości. W oderwa­niu od miłości tracą pierwotne znaczenie. A to, że miłość raz jest miłosierdziem, a raz litością, zależy wyłącznie od „przedmiotu”, ku któremu się kieruje, Gdy „przedmiot” jest „synem marnotrawnym”, miłość staje się miłosierdziem, gdy jest pobitym przez zbój­ców wędrowcem, staje się litością, Gdyby przyjąć, co w końcu nie jest absurdalne, że w duszy ludzkiej mogą się pojawić uczucio­we „wzruszenia” miłosierdzia i litości bez miłości, i że chrześcijaństwo chce czegoś takiego, to trzeba by w pełni uznać racje Nietzschego. Tak jednak nie jest. Potwierdzają to wyznania Siostry Faustyny.

Siostra Faustyna nie była przez życie rozpieszczana. A przecież była szczęśliwa. Jej wyznania są wyznaniami człowieka niekie­dy bardzo obolałego, ale zawsze szczęśliwe­go. Religia Siostry Faustyny nie była po to, by jej życie utrudniać, ale po to, by je uła­twiać. Siostra Faustyna chorowała. To bola­ło. Ale wiele bólów w jej życiu pochodziło od ludzi, którzy powołując się na Boga, obar­czali ją ciężarami swoich własnych uprze­dzeń. Powinno to być ostrzeżeniem.

Siostra Faustyna notuje: „Dziś wie­czorem przenika mnie obecność Boża, w jed­nej chwili poznaję wielką świętość Boga. O, jak mnie przytłacza ta wielkość Boga, wtenczas poznaję całą przepaść swą i nicość. Jest to wielka męka, bo za poznaniem idzie miłość. Dusza gwałtownie rwie się do Boga i stają wobec siebie dwie miłości: Stwórca i stworzenie; jedna kropelka chce się zmie­rzyć z oceanem. W pierwszej chwili kropla chciałaby w sobie zamknąć ten ocean nie­pojęty, ale w tej samej chwili poznaje, że jest jedną kropelką i wtenczas zostaje zwyciężo­na, przechodzi cała w Boga – jak kropla w ocean… Ten moment w pierwszej chwili jest męką, ale tak słodką, że dusza doznając jej jest szczęśliwa” („Dzienniczek”, nr 702),

Autorka pisze prosto i szczerze. Wąt­pliwe, czy zna klasyków mistyki. Jej opis harmonizuje jednak w pełni z ich opisami. Pisze zawsze o tym, co rzeczywiście przeży­wa. Nie pisze po to, by robić spektakl, ale pisze, bo jej kazano. Godny uwagi jest opis jej relacji do Boga, który jest miłością: „Nie mogę wyjść z podziwu, kiedy poznaję i do­świadczam tej niepojętej miłości Boga, któ­rą Bóg mnie miłuje. Kim jest Bóg – a kim ja? Dalej rozmyślać nie mogę” (Dz, 729). W pew­nym momencie cytuje usłyszane słowa: „Nie zniosłabyś ogromu miłości Mojej, jaką mam ku tobie, gdybym ci tu na ziemi odsłonił w całej pełni” (Dz, 718). To istotny motyw, zna­ny chrześcijańskiej mistyce od zarania. Moż­na go nazwać „motywem dialogicznym” wia­ry. Dotknięty miłością Boga człowiek, prag­nie „zanurzyć się” w Bogu, zatracić w Nim siebie. Gdyby jednak do tego doszło, unices­twiona byłaby również miłość. „Umrzeć w miłości i z miłości” – to nie jest metafora, to jest dotykalna możliwość. W odpowiedzi na to niebezpieczeństwo Ukochany – sam Bóg – potwierdza Ukochaną. On także w pewnym sensie się w niej „zatraca”. W mi­łości traci się siebie i zarazem odzyskuje sie­bie. Dzieje się coś takiego, że Ja i Ty jesteśmy dla siebie i dzięki sobie.

Na podobne doświadczenie wskazu­je Mistrz Eckhart: „Tak jest we wszystkim: gdy niczego nie chcę dla siebie, wtedy On chce dla mnie. Ale słuchajcie no! Czegóż to On chce dla mnie, wtedy gdy ja niczego nie chcę dla siebie? Otóż w tym, w czym ja się wyrzekam własnego »ja«, On musi chcieć dla mnie tego wszystkiego, czego chce dla sie­bie – ani mniej, ani więcej i w ten sam spo­sób, co dla siebie samego. A gdyby tak nie postępował – na Prawdę, która jest Bogiem! Nie byłby wtedy sprawiedliwy, nie byłby Bogiem – a przecież to należy do samej jego natury („Pouczenia duchowe 1″ w „Traktaty”, Poznań 1987, s. 18)

Jedyna różnica jaką zdołałem zauważyć między Siostrą Faustyną a Mistrzem Eckhartem, polega na tym, że Mistrz Eckhart jako teolog wiąże przeżycia „dialogiczne” miłości z ich fundamentem, czyli z doświadczeniem dobra, natomiast Siostra Faustyna do tej warstwy zagadnień już nie sięga, lecz najprościej w świecie zwierza się z tego, co bezpośrednio przeżywa. 

Uwzględniwszy wymiar miłości, możemy powrócić do problemu resentymantu. Dwa pytania są do postawienia: kto, wedle Siostry Faustyny, jest naprawdę „godny zmiłowania” („miserable”) i jakie jest miejsce cierpienia w doświadczeniu religijnym?

Kto jest „miserable”? „Miserables” są przede wszystkim ci, którzy marnują przeznaczone dla nich skarby miłosierdzia Bożego. Nie są nimi ani chorzy przez to, że są chorzy, ani słabi przez to, że są słabi, ale wszyscy przez tom, że są synami marnotrawnymi, nie poszukującymi dróg powrotu. Nie zna­czy to oczywiście, że nie mamy być miłosier­ni dla chorych i słabych, nie mamy opieko­wać się sierotami ani przyjmować w dom zagubionych wędrowców. Znaczy to, że w świę­cie „miserables” istnieje szczególny ład, któ­ry sprawia, że „nieszczęście nieszczęściu nie­równe”. Oczywiście, także sama Siostra Faustyna należy do grona „miserables”. Ona też była kiedyś i mogłaby nadal być „dziec­kiem marnotrawnym”. Ale ona znalazła już „łaskę u Pana”. Jej bycie „miserable” prze­obraziło się w jej miłość.

Czy w tej sytuacji są jeszcze jakieś „winogrona”, po które Siostra Faustyna mo­głaby nie sięgnąć? Czytamy: „ Udzielił mi Pan poznania łask, którymi mnie nieustannie ob­sypuje. Światło to przeniknęło mnie do głę­bi i zrozumiałam te niepojęte względy Boże, które mi Bóg okazuje. Pozostałam w celi na długim dziękczynieniu, leżąc twarzą do zie­mi, i wylewałam łzy wdzięczności. Nie mog­łam się podnieść z ziemi, bo co się chciałam podnieść, to światło Boże dawało mi nowe poznanie łaski Bożej; aż za trzecim razem mogłam się podnieść z ziemi. Jako dziecko czułam, że wszystko, co posiada Ojciec nie­bieski, moim jest. Sam mnie podniósł z zie­mi aż do Serca swego; czułam, że wszystko, co istnieje, jest w sposób wyłączny moim, a ja nie miałam do tego wszystkiego żadnych pragnień, bo mi wystarcza sam Bóg” (Dz. 1279). To istotne doświadczenie z ob­szaru „mieć-nie-mieć”. Kto pragnie wiele mieć poza Bogiem, ten w każdej chwili może wszystko stracić, ale kto „ma Boga”, ten ‘ma wszystko, co ma Bóg. W oblubieńcu przycho­dzi do oblubienicy cały jego świat, Pisze Mistrz Eckhart: „Kto się mocno Boga trzy­ma, od tego nigdy się nie odłączy ani On sam, ani żadna cnota. A czego ty przedtem szuka­łeś, teraz to szuka ciebie; za czym ty goniłeś, teraz ono cię goni; przed czym ty uciekałeś, to teraz przed tobą ucieka. Dlatego: kto moc­no się trzyma Boga, tego mocno trzyma się wszystko, co Boskie, od tego też ucieka wszystko, co Jemu niepodobne i obce” (s. 23). Gdzie zatem są te „winogrona”, po które Siostra Faustyna nie może sięgnąć? Czego może zazdrościć innym?

Siostra Faustyna cierpi. Cierpi z po­wodu choroby i cierpi także podczas swych objawień. Czy robi z tego „żebraczy spek­takl”? Czytamy: „Po chwili zbudziło mnie cierpienie. Było to tak wielkie cierpienie, które mi nie pozwoliło uczynić najmniejsze­go poruszenia, a nawet śliny przełknąć nie mogłam. Trwało to do jakich trzech godzin. Myślałam zbudzić siostrę nowicjuszkę, z którą razem mieszkam, ale pomyślałam so­bie: przecież ona nie przyniesie mi żadnej pomocy, więc niech sobie śpi, szkoda mi ją budzić. Zdałam się zupełnie na wolę Bożą i myślałam, że już dla mnie nastąpi dzień śmierci, dzień przeze mnie upragniony. Mia­łam możność łączenia się z Jezusem cierpią­cym na krzyżu, inaczej modlić się nie mog­łam” (Dz. 696). Gdzie mamy tutaj to, o czym pisał Nietzsche: „spojrzenie, które jest jękiem”, „zezowanie duszy”, „robactwo uczuć zemsty i urazy”? Zamiast tego znajdu­jemy wspólnotę z Chrystusem, opartą na współodczuwaniu Jego cierpień. Mój ból jest pomostem do twojego bólu. Mogę teraz dokonać istotnego aktu ofiary: mogę ofiaro­wać swój ból Bogu za zbawienie świata. Ofiarować, znaczy: już się nim nie zajmować. To, co ofiarowane, nie jest moją sprawą, lecz sprawą tego, kto dar otrzymał, Ale nie ból jest tu istotny. Istotna jest miłość, która do­konuje aktu ofiary. Człowiek zbawia się nie na zasadzie ilości przeżytego bólu, ale na zasadzie miłości, która uszczęśliwia i pozwa­la znieść ból.

Wiara Siostry Faustyny nie jest wiarą „źle uszczęśliwionych” – tych, którzy swym nieszczęściem „kokietują Boga”. Jest religią szczęśliwych, którzy dzięki współ-odczuwaniu z Chrystusem potrafią odkryć sens cier­pienia i dojrzewać w cierpieniu.

Wola mocy? Wszystko zależy od tego, co nazwiemy „mocą”. Czy mocą byłoby, gdy­by Siostra Faustyna została gospodynią do­mową i zarządzała rodzinnym gospodar­stwem? A może byłoby mocą, gdyby otrzy­mała „władzę” i została sołtysem we wsi lub żoną wójta? Nie umniejszając znaczenia wszystkich tych i tym podobnych „mocy”, trzeba jednak uznać, że osiągnęła ona „moc” większą, w dodatku taką, na jakiej naprawdę jej zależało – moc uczestnictwa w dziele zba­wienia. Czytamy: „W czasie Mszy świętej ogar­nął mnie taki żar wewnętrzny miłości Boga i ratowania dusz, [że] nie umiem tego wy­razić. Czuję, że jestem cała ogniem, wałczyć będę z wszelkim złem bronią miłosierdzia. Pali mnie pragnienie ratowania dusz; prze­biegam cały świat wszerz i wzdłuż, i za­puszczam się na krańce jego, do najdzik­szych miejsc, by ratować dusze. Czynię to przez modlitwę i ofiarę” (Dz. 745).

I wreszcie bodaj najistotniejszy prze­jaw resentymentu: poniżanie innych. Oto jedna z bardziej typowych wypowiedzi: „O, jak bardzo Jezusa rani niewdzięczność od duszy wybranej, Jego niepojęta miłość doznaje męczeństwa. Bóg nas kocha całą swoją nieskończoną Istotą, jakim jest, a tu proch nędzny gardzi tą miłością. Serce mi pęka z bólu, kiedy poznaję tę niewdzięczność” (Dz. 698). Zauważmy najpierw, że nie ma tutaj ani śladu tego, czego mogliby się do­szukiwać freudyści: zazdrości o Ukochane­go. Istoty tej relacji nie można opisać w ka­tegoriach erotyzmu. Siostra Faustyna pragnie się dzielić Umiłowanym, a nie „mieć go tylko dla siebie”. Widzi obok siebie „duszę wybraną”, zapewne inną zakonnicę, która „się zamknęła”. Jest głodna, a nie chce jeść, jest spragniona, a nie chce pić, ma oczy ku widzeniu, a nie widzi. Cóż robi? Po prostu modli się za nią. Modli się z poczuciem, że „szkoda życia”, „szkoda wybrania”, „szkoda Boga”. Jej modlitwa jest formą służby. Nie mówi Bogu jak faryzeusz: „Dziękuję Ci, że nie jestem jako ona”, ale raczej: „Pomóż jej”, „otwórz jej oczy i serce”. Czyż nie podobne przeżycia miał św. Franciszek, gdy szedł przez świat i lamentował, że „Miłość nie jest miłowana”?

Nietzsche przeciwstawiał moralność niewolników („moralność żebraczą”) moral­ności panów, Pisał: „Nie móc zbyt długo pa­miętać swoich wrogów, swoich przykrości, nawet swoich złoczyńców – to oznaka sil­nych, pełnych natur, w których jest nadwyż­ka plastycznej, kształtującej, gojącej i zapom­nieniem darzącej siły (dobrym tego przy­kładem z nowoczesnego świata jest Mirabeau, któremu się nie trzymały pamięci żadne wyrządzane mu obelgi i podłości, i który dlatego tylko nie mógł przebaczać, bo – zapominał)” („Z genealogii…”, s. 34). Siostra Faustyna miała coś z Mirabeau. Trzeba przyznać, że niektóre z jej sióstr dawały jej czasem nieźle w kość. Siostra Faustyna przebaczała nie dlatego, że zapominała, ale zapominała dlatego, że przebaczała. Tak czy owak, w „moralności dostojnych” poruszała się nader swobodnie, choć zapewne nie wszystkie zasady tej moralności uznawała za własne.

 To co napisałem o resentymencie, nie wyczerpuje – oczywiście – zagadnienia. Wydaje mi się, że pojęcie resentymentu jest istotnym kluczem do „religii schorowanej wyobraźni”, o której pisałem na innym miejscu. Czasy długoletniego zniewolenia wycisnęły głęboki ślad na polskiej religijności. Pozostawiły po sobie nieznane bliżej kompleksy i resentymenty. To stwarza szczególne problemy. Chodzi dziś nie tyle o obronę tej czy innej „prawdy wiary”, lecz wprost o odsłonięcie autentyzmu wiary. Wciąż, przy­glądając się „mapie” polskiej wiary, towarzy­szy nam wrażenie, że obracamy się w opa­rach jakichś podróbek i doświadczeń zastęp­czych.

W poszukiwaniu odpowiedzi na py­tanie o autentyzm niezbędna jest analiza takich świadectw jak „Dzienniczek” Siostry Faustyny. Częściowo zrobiła to Ludmiła Gry­giel w cennej pracy o Świętej. Pracę nad au­tentyzmem stara się rozwijać powstający w Krakowie-Łagiewnikach ośrodek jej kul­tu, Myślę, że takich świadectw religijności jak „Dzienniczek” znalazłoby się u nas wię­cej. Byłoby bardzo źle, gdyby przeszły nie­zauważone, a cała dyskusja o polskiej wie­rze zaczynała i kończyła się dreptaniem wśród politycznych opłotków.

 

Zobacz pozostałe rozdziały