Dlaczego II wojna światowa zaczęła się w Polsce?

Co było bezpośrednią przyczyną wybuchu największego konfliktu zbrojnego w dziejach ludzkości? Tu nie ma miejsca na manipulacje. O genezie II wojny światowej, ale też o powinnościach naukowca wobec faktów, rozmawiamy z prof. Markiem Kornatem, sowietologiem.

 

W roku akademickim 2016/2017 wygłosił Pan w Instytucie Pileckiego cykl wykładów „Dlaczego II wojna światowa zaczęła się w Polsce?” poświęcony losom porządku wersalskiego w Europie, a także genezie II wojny światowej. Na jego podstawie przygotowuje Pan książkę we współpracy z instytutem. Jako specjalista z historii dyplomacji I połowy wieku XX, jakiej – możliwie najkrótszej – udzieliłby Pan odpowiedzi na tytułowe pytanie?

Druga wojna światowa zaczęła się od Polski, bo ona była swoistym zwornikiem ładu wersalskiego w Europie Środkowo-Wschodniej. Tak jej rolę określali już na początku lat dwudziestych zarówno przywódca bolszewickiej Rosji, Lenin, jak i konserwatywny polityk brytyjski (późniejszy premier), Churchill. Polska – za sprawą swego zwycięstwa nad armią sowiecką pod Warszawą w roku 1920 – ocaliła ład wersalski. Słuszne jest nawet mówić o porządku wersalsko-ryskim w stosunku do Europy Środkowo-Wschodniej, co zaproponowali historycy polscy. Wojna w roku 1939 wybuchła dlatego, że dwa sprzymierzone taktycznie mocarstwa totalitarne pragnęły zburzyć ład pokojowy, a niszcząc Polskę, niszczyły ów ład.

Oczywiście wypadki dziejowe mogły potoczyć się inaczej. Nigdy w historii nie jest tak, że tylko jeden scenariusz wydarzeń jest możliwy. Działania wojenne w drugim światowym konflikcie zbrojnym mogły rozpocząć się od ataku Niemiec na Czechosłowację (gdyby oczywiście zdecydowała się ona bronić w roku 1938) albo od napaści III Rzeszy na Francję, o czym wspominał zresztą Hitler w tajnym przemówieniu do generalicji Wehrmachtu 22 maja 1939. Ale jedno musi wybrzmieć jasno: taktyczny sojusz Berlin-Moskwa miał sens tylko pod warunkiem, że jego celem będzie rozbiór państwa polskiego. Z tą myślą zawierano pakt moskiewski. Tym samym Polska została pierwszą ofiarą II wojny światowej.

 

Czy pozostając uczciwym względem materiału źródłowego oraz kluczowych dla warsztatu badacza przeszłości realiów historycznych epoki, można Polskę obarczać odpowiedzialnością za wybuch II wojny światowej?

Oczywiście, że nie można. Każdy kto tak czyni, ten na pewno nie ma na celu dociekania prawdy historycznej. Byliśmy państwem wyraźnie słabszym – zarówno w przypadku konfrontacji z Niemcami jak i z Sowietami – nie mówiąc już o scenariuszu N+R, czyli połączonego uderzenia obu ościennych mocarstw z zachodu i ze wschodu. Każdy polityk polski, który rozważałby chociaż teoretycznie jakieś korzyści na drodze wojny z udziałem państwa polskiego jako strony ją inicjującej, byłby samobójcą.

Mimo to jednak powstały – jak dotychczas dwie – narracje oskarżające Polskę o „złą” rolę w genezie II wojny światowej. Jedna jest stara i dobrze znana; druga nowa. Ta pierwsza sprowadza się zasadniczo do konstatacji, że wojna by nie wybuchła, gdyby Polska spełniła niemieckie, bardzo umiarkowane, żądania terytorialne i oddała Gdańsk oraz pozwoliła na eksterytorialną autostradę i kolej do Prus Wschodnich przez Pomorze. Takie głosy pojawiały się na przestrzeni ostatniego osiemdziesięciolecia (jakie nas dzieli od roku 1939) wcale nierzadko. Narracja druga idzie dalej i jest rosyjska sui generis. Mówi ona, że państwo polskie było przed II wojną światową państwem rewizjonistycznym, czyli zainteresowanym zmianami terytorialnymi w regionie swego położenia, aby się wzbogacić nowymi obszarami zagarniętymi przy tej sposobności. Kierując do Czechosłowacji ultimatum i odbierając pod groźbą użycia siły Zaolzie, Polacy dowieść mieli, że ich ambicje terytorialne są rzeczywistością. Polska – według tej opowieści – przyłożyła rękę do rozbiórki ładu pokojowego, aczkolwiek wskutek konfliktu z Niemcami poniosła dotkliwą klęskę.

Zwolennicy tezy o polskiej nieustępliwości w sprawie żądań niemieckich jako przyczynie II wojny światowej, nie chcieli (i wciąż nie chcą) pamiętać, że w konflikcie polsko-niemieckim wcale nie chodziło o Gdańsk, ale o hegemonię Niemiec w Europie. Wojna była nieunikniona, albowiem zdobycie „przestrzeni do życia” dla narodu niemieckiego w Europie Wschodniej nie było możliwe bez użycia przemocy na wielką skalę. A koegzystencja wolnej Polski z Niemcami była nie do pomyślenia na dłuższą metę, z racji geopolitycznego położenia naszego kraju.

Rosyjska opowieść o Polsce jako kraju-współsprawcy II wojny światowej nie ma na celu czegokolwiek wyjaśniać, ale nosi charakter dyfamacyjny. Zabór Zaolzia nie znaczył właściwie nic z punktu widzenia procesu burzenia ładu pokojowego: był to obszar obejmujący zaledwie 4 tys. kilometrów. Akcja polska doszła do skutku, kiedy konferencja w Monachium za sprawą swych uchwał przyniosła rozbiór Czechosłowacji. Rząd w Pradze przyjął wyrok monachijski. Jesienią 1938 r. ład pokojowy został poddany rekonstrukcji umożliwiającej przewagę Rzeszy Niemieckiej na kontynencie, ale ład wersalski, czy też raczej wersalsko-ryski, istniał dalej, aż do dnia zawarcia układu Hitler-Stalin.     

 

 

Pakt Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939 r. przedstawiany jest często w literaturze jako bezpośrednia przyczyna wybuchu II wojny światowej. Jakkolwiek historycy lubią różnić się opiniami, czy w tej sprawie można mówić o pewnym konsensusie na arenie międzynarodowej?

Nikt nie może zaprzeczyć, że taktyczny alians niemiecko-sowiecki przekreślił wszelkie szanse obrony pokoju. Hitler uzyskał najlepsze z możliwych warunków do rozpoczęcia wojny przeciw Polsce. Z tego powodu nie ma wątpliwości, że układ z 23 sierpnia 1939 był bezpośrednią przyczyną wybuchu II wojny światowej, chociaż oczywiście zawsze pamiętać musimy, iż wojna światowa nie wybuchłaby w 1939 roku, gdyby mocarstwa zachodnie – w imię sojuszów z Polską – nie wypowiedziały Niemcom wojny 3 września.

Oczywiście wśród historyków występują różnice zapatrywań, o których nie należy zapominać. Musimy mieć świadomość, że żaden historyk rosyjski – nie żyjąc w wolnym kraju własnym – nie opowie się za tezą o współodpowiedzialności ZSRR za wywołanie II wojny światowej. To jest niemożliwe z powodów pozanaukowych. Z kolei historycy niemieccy mają „wpojoną” tezę o rozpętaniu II wojny światowej (Entfesselung)  przez Hitlera. To zaś skutkuje zasadniczą niechęcią do uznania, że jeszcze i drugie mocarstwo totalitarne miało istotny udział w przygotowaniu wielkiego konfliktu. Że pakt Ribbentrop-Mołotow sprawił, iż wojna stała się nieunikniona. „Hitlerocentryczna” wizja genezy II wojny światowej jest zasadniczo słuszna, lecz wymaga dopełnienia obrazu, m.in. poprzez uwzględnienie takich aktorów wydarzeń światowych, jak ZSRR, Japonia, czy Włochy.

Pozostaje jeszcze pytanie, czy II wojna światowa mogłaby wybuchnąć, gdyby Hitler nie osiągnął porozumienia ze Stalinem. Oczywiście odpowiadać na takie pytanie historykowi jest niezmiernie trudno: wchodzimy tu w krąg przypuszczeń, „co by było gdyby”. Część historyków, którzy wypowiadali się już w przeszłości na ten temat, jest zdania, iż do wojny by nie doszło. Hitler musiałby powstrzymać swoje ambicje. Taką myśl wyraził przed laty autor pierwszej polskiej pracy o pakcie Ribbentrop-Mołotow, Aleksander Bregman. Większość badaczy nie przychyla się jednak do tego rozumowania. Trzeba bowiem dostrzec, że Hitler w swej karierze politycznej nigdy nie cofał się przed ryzykiem. Tak postąpił decydując się na remilitaryzację Nadrenii, chociaż Francja miała miażdżącą przewagę. W ten sposób działał na rzecz odebrania Czechom Sudetów, gdyż poważnie brał pod uwagę przyłączenie tego terytorium przy użyciu siły. Można więc, a nawet trzeba przyjąć, że wódz III Rzeszy nie cofnąłby się i latem 1939, ale podjął próbę rozprawy z Polską, nawet i bez uprzedniego porozumienia z Sowietami. Przychylam się osobiście do tego rozumowania. Nie zwalnia to wszakże rządu ZSRR z odpowiedzialności za wywołanie wojny. 

 

W popularnym rozumieniu politykę europejską lat 30. XX wieku postrzega się w kategoriach dwubiegunowych. Z jednej strony dążące do wojny Niemcy, z drugiej Wielka Brytania i Francja usiłujące uratować pokój. Apogeum tej polityki to układ monachijski z września 1938 r. W tym kontekście, co wiemy dzisiaj o planach politycznych ZSRS względem istniejącego wówczas porządku europejskiego?

Niewiele nowego, niestety, możemy powiedzieć na ten temat. Spróbujemy jednak uporządkować dotychczasowe ustalenia. Przede wszystkim mocno ucierpiał prestiż Związku Sowieckiego, gdyż do Monachium zaproszony nie został. Jego siła militarna nie została jednak naruszona. Wszystko zależało od dalszego rozwoju sytuacji międzynarodowej, a najważniejsze były dwa pytania: (1) czy system monachijski jako porozumienie czterech mocarstw przetrwa?; (2) czy polsko-niemieckie porozumienie ze stycznia 1934 wytrzyma próbę czasu? Marzec 1939 przyniósł negatywną odpowiedź na obydwa. Nastąpił upadek systemu monachijskiego, gdyż Hitler zerwał układ monachijski i zagarnął Czechosłowację, a następnie Polska definitywnie odrzuciła żądania terytorialne.

Wiemy z całą pewnością, że jesienią 1938 r. w Moskwie postrzegano Polskę jako wroga. Nie szczędzono jej gróźb. W ostatniej dekadzie września miała miejsce mobilizacja zachodnich okręgów wojskowych Armii Czerwonej i padła groźba wypowiedzenia paktu o nieagresji z 1932 r., jeśli Polska napadnie na Czechosłowację. Zastępca ludowego komisarza spraw zagranicznych ZSRR, Potiomkin, mówił nawet poufnie do dyplomatów cudzoziemskich, iż Polska sama sobie gotuje rozbiór, bo pracuje dla Niemiec, ale one jej bronić nie będą, tylko podzielą się jej terytorium (w domyśle ze Związkiem Sowieckim).

Myślę, że wszystko da się sprowadzić do następującego stwierdzenia: otóż dopóki działało polsko-niemieckie porozumienie o nieagresji, Związek Sowiecki miał bardzo niewiele do powiedzenia w stosunkach międzynarodowych w Europie Środkowo-Wschodniej. Mogli sobie Sowieci snuć dowolne plany i wyobrażać rozmaite możliwości. Dopiero konflikt polsko-niemiecki – niestety nieunikniony – otworzył bolszewickiemu państwu niezwykłą koniunkturę, na co zresztą wskazywał już Adam B. Ulam, historyk i sowietolog, przed laty. 

 

 

W ostatnich dniach Rosja zaproponowała wizję historii II wojny światowej całkowicie sprzeczną z tym, co dotychczas powiedzieliśmy. Geneza kłamstwa i manipulacji prawdą sięga sowieckiej propagandy z września 1939 r. Czy w obecnej odsłonie cokolwiek Pana zaskoczyło?

Nie zaskoczyła mnie teoria o polskiej współodpowiedzialności za wywołanie II wojny światowej, bo my, historycy, słyszymy to kłamstwo już od dawna. Propaganda historyczna w Rosji powtarza to dość często mniej więcej od dziesięciu lat. Nie spodziewałem się natomiast tak ofensywnego wkroczenia ze strony Putina w materię stosunków polsko-żydowskich. Jego interwencja w te sprawy jest istotnym novum.

 

Zna Pan źródła i rozumie ówczesną epokę. Na czym polega w tym przypadku mechanizm manipulacyjny?

Propaganda rosyjska przeciw Polsce opiera się zasadniczo na kłamstwie. W przypadku zacytowanej przez Putina wypowiedzi ambasadora Lipskiego nie ma jednak kłamstwa, tylko występuje manipulacja. Wypowiedź taka istotnie padła. Mechanizm manipulacyjny polega jednak na sugestii, jakoby polski dyplomata pojmował emigrację żydowską z krajów Europy jako preludium holokaustu. Holokaustu naonczas nikt nie był w stanie sobie wyobrazić. Lipski usłyszał zapewnienie Hitlera, iż po rozwiązaniu sprawy Sudetów, nadejdzie czas na wypracowanie rozwiązania i w sprawie żydowskiej. Zgodnie z zasadami ówczesnej polityki polskiej zareagował na to z zainteresowaniem i nader spontanicznie.

Musimy pamiętać, że koniec lat trzydziestych przyniósł poważny problem uchodźców żydowskich i w ogóle emigracji Żydów, w związku z prześladowaniami, jakie ich spotkały w Niemczech Hitlera. Uważając, że pojawia się sposobność, aby postawić sprawę emigracji żydowskiej również z Polski, dyplomacja Becka chciała doprowadzić do porozumień międzynarodowych, które by zmusiły Wielką Brytanię do odblokowania Palestyny, a to umożliwiłoby na większą skalę osiedlanie się tam Żydów.

Zwołana w lipcu 1938 r. we francuskim kurorcie Evian konferencja nie dała żadnych wyników. Zebrała się z inicjatywy amerykańskiego prezydenta Roosevelta i miała na celu debatować jedynie nad losami uchodźców z III Rzeszy i zagarniętej przez nią Austrii. Polski nie zaproszono na obrady, chociaż miała największe skupisko ludności żydowskiej na swoim terytorium.

Międzywojenna Polska inwestowała w żydowski ruch syjonistyczny. Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych – przypomnijmy – utrzymywało stały kontakt z organizacjami syjonistycznymi, w tym z Włodzimierzem Żabotyńskim, sponsorując ten ruch i licząc na emigrację ludności żydowskiej z Polski, przy jego pomocy.

 

 

Kim był polski dyplomata Józef Lipski i dlaczego – Pańskim zdaniem – stał się przedmiotem rosyjskiego ataku? Jak należy rozumieć jego słowa z 1938 r. o „stawianiu w Warszawie pomnika dla Hitlera”?

Józef Lipski był przedstawicielem znanej arystokratycznej rodziny wielkopolskiej z tradycjami służby państwowej w dobie I Rzeczypospolitej. Służbę dyplomatyczną rozpoczął w Komitecie Narodowym Polskim Romana Dmowskiego w Paryżu. Służył potem na placówkach – m.in. w Paryżu. W centrali MSZ w Warszawie został podsekretarzem stanu. Następnie trafił do Berlina jako poseł. Po podniesieniu rangi placówek dyplomatycznych w obu stolicach został ambasadorem. Z oddaniem służył idei polsko-niemieckiego zbliżenia, które otrzymało podstawy w postaci polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy z 26 stycznia 1934 r. Dla tej idei nie widział alternatywy, gdyż na skuteczną pomoc mocarstw zachodnich liczyć nie było można. Oczywiście zbliżenie polsko-niemieckie nie mogło działać nigdy za cenę zobowiązań godzących w naszą niepodległość. Bywały momenty, kiedy ambasador sugerował ministrowi Beckowi, aby bardziej stanowczo żądać ustępstw od strony niemieckiej, np. w sprawie Gdańska, ale minister orzekł, że jest to zbyt ryzykowne i nie podjął się sprawy.

Nie są znane żadne wypowiedzi, na podstawie których – w odpowiedzialny sposób – można by przypisać Lipskiemu antysemicką orientację, nawet według dzisiejszych kryteriów myślenia. Jeśli przyjęlibyśmy, że samo zaangażowanie w sprawę promocji idei emigracji Żydów dowodzi antysemickiego nastawienia – musielibyśmy tak kwalifikować bardzo wielu polityków europejskich lat trzydziestych.

Rozmowa z 20 września 1938 r. wcale nie była poświęcona zagadnieniom żydowskim, ale problem ten wypłynął niejako przy okazji. Lipski udał się do Hitlera z polecenia Becka, aby wynegocjować nowe porozumienie polsko-niemieckie, które przyniosłoby przedłużenie zawartego na dziesięć lat układu o nieagresji z 1934 r. oraz zapewniło dalsze funkcjonowanie Gdańska jako wolnego miasta. Była to naprawdę mission impossible. Hitler zbył polskiego dyplomatę rozmaitymi zapewnieniami. Pochwalił za to, że blokuje możliwość zbrojnego wkroczenia Sowietów do Europy Środkowej. Nie potrzebował płacić Polsce żądnymi ustępstwami, bo mocarstwa zachodnie godziły się oddać Niemcom Sudety. Miał już w planach koncepcję przedłożenia Polsce żądań terytorialnych, które właśnie Lipski usłyszy od Ribbentropa już 24 października 1938, a więc nieco ponad miesiąc po rozmowie z Hitlerem.

Słowa o pomniku w Warszawie były o tyle niefortunne, że wprost doskonale nadają się do wyrwania z kontekstu i użycia przeciw Polsce. Przypadek Putina dowodzi tego najlepiej. Jeśli jednak przyznamy, że w rozmowie z Hitlerem Lipski werbalnie posunął się nieco za daleko, to jednak nic nie może nam przesłonić ówczesnych realiów. Ani nie było cichego sojuszu między Polską i Niemcami, jak głosi propaganda sowiecka i rosyjska, ani też obu państw nie łączyła żadna wspólna polityka w sprawach dotyczących Żydów.

Do współdziałania w tej ostatniej sprawie mogło dojść, ale tylko wówczas, gdyby Polska poszła na sojusz z III Rzeszą w myśl oferty Hitlera z końca 1938 r. Przypomnijmy, że jeszcze w lutym 1939 gościł w Warszawie Himmler i usiłował nakłonić Becka do koordynacji polityki polskiej i niemieckiej „w kwestii żydowskiej”. Możemy się tylko domyślać, co by to oznaczało w praktyce. Wszyscy ci, którzy głoszą dzisiaj jakim dobrodziejstwem dla Polski byłby pakt Ribbentrop-Beck, powinni się nad tym zastanowić. Rząd polski nie wybrał jednak statusu podporządkowanego alianta „wielkich Niemiec”. Żądania Hitlera zostały odrzucone. Polska zapłaciła za to wielką cenę.

Humanitarne postępowanie dyplomacji polskiej w sprawie wydalonych z Niemiec Żydów polskich w listopadzie 1938 r. wystawia jej dobre świadectwo. I trzeba to podkreślić, bo sprawa ta ma związek z osobą Lipskiego. Przeprowadzona wówczas przez rząd niemiecki tzw. Polenaktion, czyli masowe wydalenie z własnego terytorium Żydów, dotychczasowych obywateli polskich (w liczbie 70 tys. osób), przyniosło stanowcze działania Becka i Lipskiego. Dały one możliwość powrotu tych ludzi do Rzeszy, w celu zlikwidowania tam swoich interesów. Hitler poszedł na ustępstwo. Pozostaje to dość niezwykłe, bo w stosunku do Żydów nie uznawał kompromisów.

Żaden dyplomata polski nie był promotorem eksterminacji Żydów; było dokładnie przeciwnie. Tacy dyplomaci, jak Aleksander Ładoś (poseł w Bernie) czy Tadeusz Romer (ambasador w Tokio i przedstawiciel w Szanghaju), czynili wszystko, co w ich mocy (nawet z pogwałceniem prawa dyplomatycznego), aby ratować zagrożonych śmiercią Żydów – obywateli polskich – wystawiając im fałszywe paszporty. Podczas Polenaktion w listopadzie 1938 r. polskie placówki konsularne (jak np. ta, którą w Monachium kierował Konstanty Jeleński) udzielały schronienia i pomocy wielu poszkodowanym Żydom. Nie mogło to odbywać się bez wiedzy ambasadora w Berlinie.

Dziękujemy za rozmowę.

 


Prof. dr hab. Marek Kornat – badacz polskiej myśli politycznej XIX i XX wieku, sowietolog. Kierownik Zakładu Dziejów Dyplomacji i Systemów Totalitarnych PAN oraz wykładowca na UKSW. Wielokrotnie nagradzany za publikacje i książki historyczne; odznaczony medalem “Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.